Fach w krtani

No i stało się. Upiór w operze zyskał swojego ducha – i jest to duch jak najbardziej opiekuńczy – na stronie blogów „Tygodnika Powszechnego”, z którym mam przyjemność współpracować od wielu lat. Będą się tu pojawiać wybrane teksty z witryny www.atorod.pl, które z rozmaitych względów uważam za warte Państwa uwagi. Z czasem pojawią się też inne, bardziej osobiste wpisy. Ale pomalutku.

Na razie o specjalistach od operowych castingów, o niepokojącym zjawisku „formatowania” współczesnych śpiewaków i konieczności obrony tożsamości ludzkiego głosu.

***

Kiedy byłam jeszcze mniejsza niż teraz, a Iluzjon Filmoteki Narodowej mieścił się w nieistniejącym już kinie Pod Kopułą przy warszawskim placu Trzech Krzyży, starszy brat zaprowadził mnie na Dzieci kapitana Granta. Połknęłam bakcyla. Nie minął kwartał, a przeczytałam już całą dużą trylogię vernowską, z której najbardziej spodobał mi się tom drugi, Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi, którego bohater, tajemniczy kapitan Nemo, wprowadził swoich nieproszonych gości – zoologa Arronaxa, jego służącego Conseila i harpunnika Neda Landa – w fascynujący świat morskich głębin. W dzieciństwie sama chciałam zostać zoologiem, więc identyfikowałam się z profesorem Arronaxem, ale brat drwił ze mnie bezlitośnie, że bliżej mi do Conseila, dla którego klasyfikowanie było życiem i namiętnością, „ale też nic więcej nie umiał”. Wróciwszy do powieści po latach, z niechęcią przyznałam bratu rację. Na szczęście upodobanie do klasyfikacji przeszło mi bezpowrotnie, mam też nadzieję, że czegoś się przez ten czas nauczyłam. Ponieważ dziś mało kto czyta Verne’a, pozwolę sobie zacytować fragment, którego ironii w dzieciństwie nie doceniłam, a który celnie trafia w sedno sprawy (w stareńkim przekładzie Bolesława Kielskiego):

– (…) Ośmiornicę tę zaproponowano nazwać „kałamarnicą Bouyera”.
– A czy była ona długa? – zapytał Kanadyjczyk.
– Czy przypadkiem nie miała około sześciu metrów długości? – zapytał Conseil stojąc przy oknie i przyglądając się ciągle załamaniom i szczelinom ściany podmorskiej.
– Owszem – odparłem.
– A czy z jej głowy nie wyrastało osiem macek, które wiją się pod wodą jak kłębowisko wężów?
– Owszem.
– Czy nie miała straszliwie wyłupiastych oczu, umieszczonych na samym szczycie głowy?
– Tak, Conseil.
– A czy paszcza jej nie przypominała dzioba papugi, ale kolosalnych rozmiarów?
– Owszem.
– A zatem, z przeproszeniem pana profesora, jeśli to nie jest „kałamarnica Bouyera”, to z pewnością jej rodzona siostra.

diapo_jverne_2

(ryc. Édouard Riou)

Proszę mi wybaczyć ten przydługi wstęp, ale chciałabym go zadedykować współczesnym operowym Conseilom, specjalistom od castingu, którzy prócz szeregu innych portfolio śpiewaków, zawierających przede wszystkim informacje o ich wymiarach w talii i biuście, prowadzą też zeszyciki pozwalające upchnąć ich głosy w szufladki według jednego z obowiązujących systemów kategoryzacji wokalistów, najczęściej niemieckiego Stimmfach. Od razu zastrzegam, że w samym systemie grzechu nie widzę, sęk w tym, jak z niego korzystać i jakie współrzędne wziąć jeszcze pod uwagę, żeby nie wyszło, że ktoś jest rodzoną siostrą kałamarnicy olbrzymiej: wyłącznie na podstawie obserwacji, że ma wyłupiaste oczy, a paszcza przypomina dziób kolosalnych rozmiarów papugi. Żarty na bok: wystarczy zajrzeć w listę Stimmfächer, żeby się pogubić. Samych sopranów, nie licząc chłopięcego, aż siedem rodzajów, a trzeba pamiętać, że w tym systemie liczą się przede wszystkim skala, wolumen i barwa głosu. Jeszcze gorzej z tenorami, których Niemcy upchnęli aż w ośmiu kategoriach. Jak odnieść Stimmfach do tylko z pozoru równoległych systemów: włoskiego, francuskiego i angielskiego? Jak przypisać specyficzną barwę głosu śpiewaka do konkretnego repertuaru, zwłaszcza że rynek wokalistyki stopniowo się globalizuje, a rozpoznawalne naleciałości dawnych szkół narodowych – choćby rosyjskiej – coraz częściej uchodzą za wadę niż zaletę? Czy wskrzeszać zapomniane tradycje wokalne i do partii Torquemady w Godzinie hiszpańskiej Ravela szukać tenora z rozszerzoną tessyturą, z jakiej słynął osiemnastowieczny haute-contre Antoine Trial? Czy wagnerowski Heldenbariton sprawdzi się w roli Falstaffa?

Spece od castingu coraz rzadziej zadają sobie podobne pytania. Coraz rzadziej też wgłębiają się w inne, tylko z pozoru mniej istotne parametry: rozległość i stopień wyrównania poszczególnych rejestrów, doświadczenie sceniczne śpiewaka, jego temperament, charakterystyczny rys w głosie, który wyrobionemu znawcy z miejsca pozwala „skojarzyć” go z daną postacią. Nie biorą pod uwagę, że prawidłowo prowadzony głos dojrzewa, zmienia koloryt brzmieniowy, zyskuje głębię wyrazu, nie daje się łatwo zaszufladkować – i dochodzi do tego stanu z reguły w momencie, kiedy zdaniem luminarzy Regieoper wokalista jest już za stary na ich śmiałe wizje i powinien pożegnać się z pierwszoplanowymi partiami, ustępując miejsca śpiewakom młodszym, piękniejszym i z reguły nieświadomym, co robić, żeby nie popsuć, co im bozia dała. Dlatego wyeksploatowani trzydziestoparolatkowie brzmią nieraz jak starcy. Dlatego nieliczni świadomi swego kunsztu artyści poruszają się czasem na dalekich obrzeżach świata Wielkiej Opery.

Przyczyn takiego stanu rzeczy jest wiele: stopniowe odchodzenie od maestrii technicznej na rzecz ogólnego potencjału wyrazowego głosu, spowodowane postępującą „teatralizacją” opery (rzecz nienowa, proces trwa od co najmniej stulecia); gigantomania włodarzy życia muzycznego, owocująca rosnącą liczbą teatrów wyposażonych w sceny o nieludzkich rozmiarach i skandalicznej akustyce (dawno, dawno temu śpiewacy pracowali skrzętnie nad emisją i potrafili przebić się przez gęstą fakturę instrumentalną bez większego wysiłku, dzięki umiejętnie stosowanej technice squillo, polegającej na uwypukleniu w barwie dźwięku pasma, na które ludzkie ucho jest szczególnie wrażliwe – teraz miarą sukcesu wokalisty bywa umiejętność przekrzyczenia orkiestry, nieważne jak i z jakim skutkiem); „formatowanie” śpiewaków przez kojarzenie ich na wieki wieków z jednym tylko repertuarem, albo na odwrót, obsadzanie ich w czym popadnie, byle tylko zapełnić żądną gwiazd widownię.

Tęskno mi do czasów, kiedy dyrektorzy teatrów operowych naprawdę znali się na operze i kochali ją z całego serca. Kiedy głosy miały wyrazistą tożsamość i dało się je odróżnić bez trudu. Kiedy korespondencja z pieczołowicie wybranym śpiewakiem trwała miesiącami i obie strony w skupieniu ważyły wszelkie za i przeciw. Kiedy wokaliści mogli stopniowo wchodzić w role, obserwować swój głos i dostosowywać repertuar do subtelnych przemian w ciele, duszy i umyśle. Kiedy reżyserzy nie kazali im śpiewać głową w dół, twarzą w poduszkę ani tyłem do partnera. Tęskno mi do czarodziejów, którym wystarczyło spojrzeć sopranistce w oczy, żeby mieć pewność, że będzie z niej wspaniała Violetta, ale do roli Donny Anny lepiej poszukać kogoś innego.

Czy jest nadzieja wyjścia z tego impasu? Pewnie, że jest. Odkryliśmy już na nowo muzykę barokową, zachłystujemy się z zachwytu, słuchając prób rekonstrukcji maniery wokalnej trecenta, jesteśmy ciekawi, dlaczego Beethoven napisał V Koncert fortepianowy tak, a nie inaczej, mając do dyspozycji „tylko” pianoforte. Z operą będzie trudniej, bo ta z natury swojej jest formą znacznie bardziej złożoną i wymaga nie jednej, ale kilku rewolucji w sposobie myślenia. Oby do tego czasu nie pomarli wszyscy pedagodzy, którzy jeszcze pamiętają, jak się kiedyś śpiewało.

2 komentarze do “Fach w krtani

  1. burek

    Pięknie dziękuję! Jak zawsze – świetny i pełen wnikliwych obserwacji artykuł. W uzupełnieniu chciałbym jedynie „usprawiedliwić” i nieco wytłumaczyć sens wspomnianej niemieckiej systematyzacji głosów. Jako „Biblię” w tym względzie traktuje się w Niemczech przewodnik operowy Kloibera. Jest on oczywiście pisany przede wszystkim dla teatrów niemieckich opierających się zasadniczo (wtedy, gdy powstawał) na stałych zespołach solistów. Zawierane z nimi umowy opisywały najczęściej dość dokładnie charakter ich głosu (np. sopran LIRYCZNY, lub tenor BOHATERSKI, czy LIRYCZNY) i zobowiązywały artystę do wykonywania powierzanych mu zgodnie z jego charakterystyką partii. Ponadto zawierały przeważnie również zdanie ..”oraz innych partii (np. tenorowych) za obopólną zgodą”, co z kolei umożliwiało wyjście poza ściśle zdefiniowany fach, w miarę możliwości i zainteresowań teatru lub artysty. Mający status autorytetu przewodnik Kloibera dawał (i nadal daje!) śpiewakowi możliwość sprzeciwu w przypadku chęci obsadzenia go w partii sprzecznej z jego możlwościami i warunkami umowy. Nie byłoby to możliwe, jeśli zatrudniony śpiewak miałby w kontrakcie jedynie wzmiankę, iż zaangażowany jest – na przykład – „w charakterze tenora”. No i oczywiście, teatry (szczególnie nie te największe) wykorzystujące stałe zespoły, nie były i chyba nie będą nigdy w stanie sprostać nienagannym stylowo (pod kątem charakteru głosu, techniki śpiewu, tradycji wykonawczej itd.) obsadom. Ale coraz większa świadomość tych różnic jest naturalnie pożądana i pożyteczna, a w czasach coraz powszechniejszego opierania się na artystach gościnnych (co z kolei niesie ze sobą inne problemy…) pozwala obsadzać w sposób, który daje niejednokrotnie zupełnie nowe, być może właściwsze spojrzenie na znane nam już dzieła. I mimo to, błędy obsadowe zdarzały się w przeszłościi zdarzać się będą zawsze – nawet największym dyrygentom i specom od castingu. Słyszenie głosu i odbiór śpiewaka jest bowiem niezwykle złożonym fenomenem – bardzo wielowarstwowym, subiektywnym i właściwie niemożliwym do poddania go jednoznacznej opinii. I może to właśnie jest tak piękne i fascynujące. Pozdrawiam i życzę wspaniałego sukcesu na nowym blogu!

    1. Dorota Kozińska Autor wpisu

      Witam serdecznie pierwszego komentatora! I dziękuję za cenne informacje w sprawie przewodników Rudolfa Kloibera, zresztą do dziś popularnych (także w Rosji) i nadal wznawianych. Jak podkreśliłam w tekście, nie mam nic przeciwko próbom kategoryzacji głosów (a można to robić na rozmaite sposoby i dochodzić do zgoła odmiennych konkluzji, czego pięknym przykładem system francuski). Chciałam raczej zwrócić uwagę na ryzyko bezmyślnego przyporządkowywania głosów do konkretnej kategorii, albo wręcz przeciwnie – lekceważenie Stimmfächer i pakowanie dobrze zapowiadającego się śpiewaka we wszelkie dostępne partie sopranowe/tenorowe/barytonowe etc., nie zważając na jego faktyczny potencjał wokalny, aktorski i osobowościowy. Skutki bywają opłakane. W pierwszym przypadku istnieje ryzyko, że do głosu przylgnie za zawsze etykietka, dajmy na to, „sopranu mozartowskiego” (cokolwiek by to miało oznaczać), i śpiewaczka przestanie się rozwijać. W drugim – że tenor, który znakomicie spisze się w partiach Don Josego, a nawet Radamesa, nie udźwignie Zygfryda czy bodaj Lohengrina i przedwcześnie zakończy karierę.
      Prawda to, odbiór głosu jest zjawiskiem bardzo subiektywnym i błędów nie da się czasem uniknąć. Wolałabym jednak, żebyśmy nie ograniczali ryzyka tych błędów, wypuszczając na scenę śpiewaków spod jednej sztancy. W domyśle: naśladowców takiego sposobu śpiewania, który znalazł na świecie największą liczbę zwolenników. Bardzo mi tęskno do epoki, w której każdy Faust i każda Elza brzmieli zupełnie inaczej.
      I zgadzam się w pełni: wszystko, co z głosem ludzkim i jego analizą związane, jest naprawdę fascynujące. Cieszę się, że nie tylko dla mnie. Dziękuję za życzenia, pozdrawiam wzajemnie i zapraszam na obydwie witryny.

Możliwość komentowania została wyłączona.