Archiwum autora: Dorota Kozińska

Baśniowe stworzenia

Który krytyk bez grzechu, niech pierwszy rzuci kamieniem. Każdemu z nas zdarza się pisać o artystach, których zna osobiście, a nawet takich, z którymi się przyjaźni. Są to jednak sytuacje, których staramy się unikać. Przez ostrożność niedochwalimy – i łatwo znajomego skrzywdzić. Z sympatii przechwalimy – i zaraz się na nas rzucą, że nie jesteśmy obiektywni. Trudno zachować bezstronność, zwłaszcza gdy o artyście wie się zbyt dużo i ulega pokusie utożsamiania go z tą dziwną, baśniową istotą, w którą zmienia się na scenie lub estradzie. Wtedy właśnie znajomość przeszkadza. Ale czasem trudno się oprzeć…

***

Profesor Aleksander Bardini odradzał ponoć swoim studentom próby bezpośredniego kontaktu z ukochanymi artystami. Oni przecież tak naprawdę nie istnieją. Benedict Cumberbatch nie jest ani Sherlockiem, ani tym bardziej Alanem Turingiem. Maria Callas nie pomordowała swoich dzieci, jak jej Medea z legendarnego spektaklu pod batutą Leonarda Bernsteina. Kim innym jest Krystian Zimerman, kiedy gra II Koncert fortepianowy Brahmsa, kim innym, kiedy zejdzie z estrady. Nie ma nic gorszego – jak wyznał mi pewien szacowny kolega po fachu – niż się przekonać, że twojemu ulubionemu śpiewakowi wystają włosy z nosa. Jeśli już musisz, idź na koncert albo do opery. Rozsądniej jednak obcować ze sztuką swoich idoli w zaciszu domowym i pogodzić się z myślą, że te fascynujące stworzenia żyją w jakiejś równoległej rzeczywistości, w znacznej mierze ukształtowanej przez nasz gust i osobistą wrażliwość na piękno.

Jakiś czas temu Magdalena Romańska pisała w magazynie „MWM” o znakomitej książce Charlesa Barbera Corresponding with Carlos. Ta niezwykła biografia jest plonem kilkunastoletniej korespondencji zagorzałego wielbiciela z tytanem XX-wiecznej dyrygentury. Barber, skromny student Uniwersytetu Stanforda, zamarzył sobie w swej naiwności, że zostanie uczniem Carlosa Kleibera. Choć życzliwi próbowali go zniechęcić, choć tłumaczyli jak komu dobremu, że Kleiber nie przyjmuje studentów, nie odpisuje na listy, nie odbiera telefonów i w ogóle nie życzy sobie kontaktów z kimkolwiek poza wąskim gronem przyjaciół i osobiście dobranych współpracowników, usiadł do biurka, starannie sformułował swoje wyznanie wiary i miłości, po czym zdeponował je w siedzibie Columbia Artist Management i zaczął wyglądać odpowiedzi. Doczekał się po dwóch tygodniach. Odpowiedź była wprawdzie odmowna, ale przy okazji wyszło na jaw, że mistrz i niedoszły uczeń mają podobne zainteresowania, poczucie humoru i ogólne poglądy na świat. Bezczelna epistoła studenta dyrygentury stała się początkiem niezwykłej relacji, dzięki której dowiedzieliśmy się o Kleiberze-muzyku znacznie więcej niż z fachowych analiz i recenzji publikowanych przez krytyków roztropnie obserwujących maestra z dystansu.

Odkąd zrezygnowałam ze skromnej kariery wykonawczej i poświęciłam się bez reszty pisaniu o muzyce, unikam artystów jak ognia. Nie wpadam za kulisy, żeby pogratulować im występu, nie pojawiam się na bankietach popremierowych, omijam szerokim łukiem konferencje prasowe. A przecież sama nie jestem bez grzechu. Przed laty, w nieistniejącym już sklepie płytowym przy Senatorskiej, kupiłam płytę z nagraniem barokowego chorału z katedry w Auxerre. Mało kto wtedy w Polsce słyszał o Marcelu Pérèsie i jego Ensemble Organum, a ci, którzy słyszeli, przeważnie pękali ze śmiechu, komentując jego specyficzny styl śpiewu i zwariowane pomysły interpretacyjne. Ja oszalałam z zachwytu. Zaczęłam śledzić plany artystyczne Pérèsa, co w tamtych trudnych, przedinternetowych czasach wymagało nie lada poświęceń. Kiedy wypatrzyłam zapowiedź koncertu w jednym z kościołów w Pradze, a na dnie własnej skarbonki żałosne pustki, z pełną determinacją ruszyłam do boju. Zapożyczyłam się u rodziny. Wkupiłam się w łaski pewnej tłumaczki czeskiej literatury dziecięcej, która załatwiła mi nocleg u znajomego pisarza. Wsiadłam w pociąg z trzystoma koronami w kieszeni. Jeszcze tego samego wieczoru usłyszałam ten cud na własne uszy i przekonałam się, że w niczym nie ustępuje zapisom z księgi objawienia, jaką okazał się dla mnie srebrzysty krążek wytwórni Harmonia Mundi.

Chwilę po koncercie byłam już w zakrystii. Stanęłam oko w oko z istotą z innej bajki muzycznej, przedstawiłam się i wydusiłam jednym tchem, dlaczego tu jestem. Pérès uśmiechnął się, wyciągnął pióro i notes, po czym poprosił, żebym zanotowała swoje nazwisko i adres. O nic nie prosiłam. Nie chciałam zostawać niczyją studentką. Dwa tygodnie później znalazłam w skrzynce zaproszenie na kurs mistrzowski. Ot tak, po prostu. Pojechałam. Potem raz jeszcze. Po kilku latach wróciłam do Francji, tym razem już z koncertami. Ogromnie dużo się nauczyłam podczas warsztatów, ale jeszcze więcej – w trakcie długich spacerów z czarnym labradorem mistrza, wspólnych posiłków, długich rozmów o wszystkim i niczym. Kontakt z francuskim śpiewakiem i organistą ukształtował we mnie tę, „która słucha inaczej”, wpłynął na styl mojego pisania, wzbudził potrzebę ujmowania wszelkich zjawisk muzycznych w szerokim kontekście społecznym, historycznym i antropologicznym. Utwierdził w przekonaniu o słuszności zachwytu, który z początku był przedmiotem tak licznych drwin: wystarczy prześledzić dalsze losy recepcji sztuki wykonawczej Pérèsa w Polsce i na świecie.

Nie napisałam książki Corresponding with Marcel. Kiedy ostatecznie stanęłam po drugiej stronie barykady i uznałam, że moim powołaniem jest jednak krytyka, nasze stosunki się rozluźniły. Teraz pewnie kto inny przerzuca się z nim anegdotami przy butelce sauvignona z Sancerre i towarzyszy mu w długich spacerach z psem. Trochę zazdroszczę, ale nie żałuję. Każdy rozdział życia ma własny porządek i ład. Choć czasem znów chciałoby zakochać w czyimś głosie, pojechać za ulubionym pianistą na drugi koniec świata, podjąć korespondencję jak Charles z Carlosem. Te baśniowe stworzenia miewają czasem zbyt długie włosy w nosie, ileż jednak można się od nich nauczyć.

(tekst ukazał się także pod linkiem: http://mwm.nfm.wroclaw.pl/articles/469-basniowe-stworzenia na stronie miesięcznika „Muzyka w Mieście”)

Coraz bliżej Sycylii

Sezon operowy ruszy wkrótce całą parą. Tu i ówdzie już ruszył. W ponurym zgiełku współczesnego świata umknęła nam rzecz niezwykła, o której jeszcze kilkanaście lat temu grzmiałyby wszystkie polskie gazety – jeśli nawet nie na pierwszych stronach, to z pewnością na kolumnie wiadomości kulturalnych. Antonio Pappano, od 2002 roku dyrektor muzyczny Royal Opera House w Londynie, od 2005 – Orchestra dell’Accademia Nazionale di Santa Cecilia, najstarszej nieprzerwanie funkcjonującej instytucji muzycznej w Europie, otworzył swój rzymski sezon trzema wykonaniami Króla Rogera Szymanowskiego – jednego z największych arcydzieł operowych XX wieku, które nawet do repertuaru rodzimych teatrów przebija się z trudem i najczęściej spada po kilku przedstawieniach. Pojechałam. Wysłuchałam. Kto zwyciężył?

***

Król Roger – Szymanowskiego opera osobna, którą próbowano porównywać ze wszelkimi przejawami muzycznego modernizmu, z mizernym, jak dotąd, skutkiem – ruszyła w swą najsłynniejszą podróż w maju 2015 roku, po pierwszej inscenizacji na scenie Royal Opera House w Londynie. Spektakl pod batutą Antonia Pappano i w reżyserii Kaspera Holtena, zrealizowany we współpracy z Instytutem Adama Mickiewicza, wzbudził prawdziwą sensację, nie tylko wśród publiczności. Półtora roku później dotarł na antypody, do teatrów w Sydney i Melbourne, w całkiem innej obsadzie (poza Saimirem Pirgu w roli Pasterza), poprowadzony przez Andreę Molino, innego włoskiego kapelmistrza, związanego od lat z zespołami Opera Australia. „Dramat sycylijski” zyskał nowe życie: kilka miesięcy temu partytura tego arcydzieła trafiła znów na pulpit Pappano. Trzy półsceniczne wykonania Rogera otworzyły nowy sezon Accademia Nazionale di Santa Cecilia w Rzymie – w największej, liczącej 2800 miejsc sali koncertowej kompleksu Parco della Musica, pod względem popularności ustępującego jedynie nowojorskiemu Lincoln Center.

Autorem ogólnego założenia Parku jest Renzo Piano, laureat prestiżowej Nagrody Pritzkera, który zaprojektował kompleks na północ od historycznego centrum miasta, w pobliżu dawnej wioski olimpijskiej. Włoski architekt zapisał się w pamięci Europejczyków przede wszystkim jako twórca (wspólnie z Richardem Rogersem) późnomodernistycznego Centre Georges Pompidou, słynnej „rafinerii” sztuki współczesnej w Paryżu. W ostatnich latach wsławił się między innymi projektem londyńskiego wieżowca Shard London Bridge, najwyższej budowli na Wyspach Brytyjskich, wcześniej zaś – kontrowersyjnego planu zabudowy części placu Poczdamskiego w Berlinie. Parco della Musica wzbudza równie mieszane uczucia. Trzy oddzielne, choć połączone wspólnymi kuluarami sale koncertowe, wznoszone w latach 1995-2002 w modnym stylu „high-tech”, z zewnątrz przypominają bardziej kryte hale sportowe niż miejsca wydarzeń kulturalnych – być może przez bliskie sąsiedztwo Stadio Olimpico. Złośliwym kojarzą się ze zwiniętymi w kulkę pancernikami, gigantycznymi żółwiami, chrząszczami, a nawet kluskami ze stali. Wszyscy jednak przyznają, że kompleks znacznie lepiej prezentuje się w naturze niż na zdjęciach. Jest bardzo funkcjonalny, zaprojektowany z prawdziwym rozmachem, idealnie wpisuje się w okoliczną przestrzeń. Główna Sala Santa Cecilia – o powierzchni 30 tysięcy metrów kwadratowych – jest do dziś najokazalszym wnętrzem koncertowym w Europie. Za projekt akustyki odpowiada Jürgen Reinhold z monachijskiego biura Müller-BBM GmbH, którego ambicją było stworzenie sali wielofunkcyjnej, dopasowanej zarówno do odbioru symfoniki, jak muzyki kameralnej, oratoryjnej i współczesnej. Niezupełnie się udało: sala ma bardzo duży pogłos (powyżej 2,2 sekundy), który przyczynia się do sporych zniekształceń i opóźnień fali dźwiękowej. Przyznam, że po wysłuchaniu koncertowego wykonania Króla Rogera jestem w kropce. Nie mam pojęcia, w jakim stopniu za nieczytelność tekstu libretta i rozmazanie planów fakturalnych odpowiadają muzycy, w jakim zaś – kapryśna akustyka wnętrza.

Antonio Pappano. Fot. Accademia Nazionale di Santa Cecilia.

Antonio Pappano zakochał się w operze Szymanowskiego na zabój. Co do tego nie ma żadnych wątpliwości: da się to odczuć w każdej wypowiedzi, widać to w każdym geście dyrygenta. Inna sprawa, że już podczas londyńskich spektakli rozwiał moje złudzenia, że w Królu Rogerze ujrzy przepiękną, lecz ślepą gałąź muzycznej ewolucji. Dosłuchał się w nim związków z twórczością Pucciniego, kolorystyki dźwiękowej rozwiniętej w duchu weryzmu, dosłownych odniesień do tradycji sycylijskiej. Co jednak dwa lata temu zafrapowało w Londynie, tym razem sprawiało wrażenie niepotrzebnie narzuconej maski stylistycznej. Zabrakło ostrych kontrastów między surowością chorału, impresjonizmem roboty orkiestrowej i niepokojącym ekspresjonizmem solowych partii wokalnych. Zabrakło dionizyjskiej „dzikości”: bachanalia wyładniały, orientalizujące melizmaty sprowadzono do roli czystych, pozbawionych zmysłowego żaru ozdobników.

Największe wątpliwości wzbudził Edgaras Montvidas jako Pasterz. Ten znakomity skądinąd tenor dysponuje głosem wybitnie lirycznym, który w ujęciu Pappano brzmiał chwilami jak śpiew anioła z niebios: z falsetowymi górami, jasną średnicą i odrobinę wycofanym dołem. Podobną postać wykreował w Londynie Pirgu, a Pasterz to przecież zmysłowy, uwodzicielski Dionizos, który usta ma „czerwone jak pęknięte jabłko granatu”, to przecież Wiktor Ruben z Iwaszkiewiczowskich Panien z Wilka. Trochę w tym winy samego kompozytora, który napisał tę partię na głos właściwie nieistniejący: dźwięczny tenor lirico-spinto z zadatkami na fach bohaterski. Łukasz Goliński nadspodziewanie dobrze poradził sobie z partią tytułową, choć z początku dała o sobie znać trema – nieunikniona w przypadku młodego śpiewaka przejmującego schedę po fenomenalnym Mariuszu Kwietniu. Jeśli mogę wtrącić swoje trzy grosze, warto jeszcze popracować nad dykcją – zmorą polskich wokalistów – i oprzeć się pokusie śpiewu na zbyt niskiej krtani, który sztucznie przyciemnia i tak przecież piękną barwę tego barytonu. Odrobinę rozczarowała Lauren Fagan w partii Roksany, odśpiewanej poprawnie, sopranem krągłym i pewnym intonacyjnie, ale niestety bez wyrazu. Znakomicie wypadł za to Kurt Azesberger (Edrisi), doświadczony tenor austriacki, którego nie mogłam się nachwalić po majowym wykonaniu Drabiny Jakubowej Schönberga na festiwalu NOSPR w Katowicach. Równie dobre wrażenia pozostawiła Helena Rasker w partii Diakonisy – rzadko zdarza się słyszeć śpiewaczkę tej klasy w roli, bądź co bądź, trzecioplanowej.

Scena z II aktu. Fot. Accademia Nazionale di Santa Cecilia.

Dużo ostatnio pisałam o półscenicznych wykonaniach oper, upatrując w nich przyszłość tej kosztownej formy. Niestety, inscenizacja Masbedo, mediolańskiego tandemu artystów wideo (Nicolò Massazza i Iacopo Bedogni), zawiodła moje oczekiwania. Wyświetlana w głębi estrady projekcja (po części realizowana w czasie rzeczywistym) okazała się na tyle spektakularna i niezwiązana z partyturą, by skutecznie odwrócić uwagę słuchaczy od narracji muzycznej. O gest sceniczny Masbedo już nie zadbali, ograniczając się do rozmieszczenia śpiewaków w rozmaitych punktach sceny oraz widowni. Szkoda: po doświadczeniach z paryskim Fideliem i cyklem oper Monteverdiego w wykonaniu zespołów Gardinera spodziewałam się czegoś więcej niż alegorii rozpaczy pod postacią Rogera skulonego w pozycji embrionalnej u stóp dyrygenta.

Było to już czwarte wykonanie „Re Ruggero” we Włoszech – po inscenizacji z 1949 roku w Teatro Massimo w Palermo, pod batutą Mieczysława Mierzejewskiego, w scenografii słynnego włoskiego neorealisty Renata Guttuso, kolejnej tamtejszej produkcji w 2005, w reżyserii Yannisa Kokkosa, pod kierunkiem Jana Lathama-Koeniga, oraz wcześniejszej, z 1992 roku, w Il Teatro Politeama w Palermo, autorstwa Krzysztofa Zanussiego, którą dyrygował Karl Martin. Jeśli wszystko pójdzie po myśli Pappano, Król Roger za cztery lata zawita w progi mediolańskiej La Scali. Oby do tego czasu znalazł się Pasterz z prawdziwego zdarzenia. Bo to o nim przecież ta dziwna opera.

(tekst ukazał się także pod linkiem: http://atorod.pl/?p=2442 na stronie „Upiór w operze”)

Wielki Zderzacz Andronów

Jako zapalona miłośniczka przyrody gorąco kibicowałam Stanisławowi Łubieńskiemu, którego książka Dwanaście srok za ogon znalazła się w finale 21. Nagrody Literackiej „Nike”. Szczęśliwie Autor opuścił szranki z nagrodą publiczności. Gratuluję z całego serca i teraz przyznam już z czystym sumieniem, że chwilami podczas lektury protestował i drzemiący we mnie redaktor, i przyczajony ornitolog-amator, i wcale nie ukryty mentor do spraw muzycznych. Choćby przy fragmencie o szpaku Mozarta, który nauczył się gwizdać jego Koncert fortepianowy KV 453 i rzekomo przetransponował go z tonacji G-dur do Gis-dur. Coś mi się tu nie zgadzało, i z ptasiego, i z muzycznego punktu widzenia. Sprawdziłam. Szpak niczego nie przetransponował. On Mozarta „poprawił”. W początkowym temacie Alegretta dodał fermatę na g w drugim takcie, a w trzecim zastąpił dźwięk g dźwiękiem gis. Tak przynajmniej wynika z fragmentu skreślonego przez samego kompozytora w zeszycie wydatków, tuż po zakupie szpaka (który, notabene, kosztował go 34 krajcary). No cóż. Ktoś nie doczytał, potem ktoś nie sprawdził – w gruncie rzeczy drobiazg, niewart roztrząsania, zwłaszcza że książkę czyta się jak kryminał. Czasem jednak ktoś nie doczyta i nie sprawdzi, a potem ogłasza Wielkie Odkrycie Naukowe – na podstawie fałszywych przesłanek. Tak właśnie było z pewną arią operową…

***

Pamiętają Państwo słynne pytanie do Radia Erewań? Czy to prawda, że na placu Ostrowskiego w Leningradzie rozdają samochody? Odpowiedź: owszem, prawda, ale nie na placu Ostrowskiego w Leningradzie, tylko na Placu Czerwonym w Moskwie, nie samochody, tylko rowery, i nie rozdają, tylko kradną. Ten stary dowcip przypomina mi się co rusz przy okazji lektury doniesień prasowych o przełomowych odkryciach naukowych, zwłaszcza w dziedzinie muzyki. W 2013 roku gruchnęła wieść o odnalezieniu zaginionej arii z opery Médée Cherubiniego. W sieci zaroiło się od artykułów o zespole dzielnych uczonych z Uniwersytetu Stanforda, którym wpierw udało się odcyfrować tekst kilku traktatów Archimedesowych oraz mów Hyperejdesa, zeskrobanych pieczołowicie przez pewnego mnicha z Jerozolimy, który zutylizował X-wieczny pergamin i nadpisał na nim teksty modlitw – potem zaś wykorzystać tę samą metodę w badaniach nad autografem Medei. W Palo Alto na południe od San Francisco działa jeden z największych na świecie ośrodków fizyki cząstek elementarnych: afiliowane przy wspomnianym Uniwersytecie Centrum Liniowego Akceleratora Stanforda (Stanford Linear Accelerator Center, w skrócie SLAC), wyposażone w akcelerator LINAC długości ponad trzech kilometrów. Z grubsza rzecz biorąc, akceleratory służą do rozpędzania i zderzania ze sobą cząstek. Można je wykorzystywać do celów tak wzniosłych, jak poszukiwanie bozonu Higgsa, jedynej cząstki, której brakuje do dowiedzenia standardowego modelu Wszechświata, można też wprząc je w znacznie bardziej przyziemną, choć równie chwalebną walkę z rakiem, stosując energię promieniowania jonizującego w miejscowym leczeniu nowotworów złośliwych. Promieniowanie generowane przez naładowane cząstki poruszające się z prędkością bliską prędkości światła charakteryzuje się ogromną jasnością, małą rozbieżnością wiązki, ciągłym rozkładem widma i wysokim stopniem polaryzacji. Wynika stąd kolejne praktyczne użycie akceleratorów, przede wszystkim do badania parametrów związków chemicznych.

Tym właśnie tropem poszli naukowcy z Uniwersytetu Stanforda, analizując rękopis partytury Cherubiniego. W czasach kompozytora atrament zawierał dużą przymieszkę metali, między innymi cynku i żelaza. Fragmenty arii „Du trouble affreux”, kiedy Medea rozpaczliwie zbiera siły, żeby pomordować swoje dzieci, Cherubini zaczernił grafitowym ołówkiem, w którego skład wchodził prawie wyłącznie węgiel. Zaczernił tak skutecznie, że odczytanie pierwotnej wersji zdawało się z góry skazane na niepowodzenie. Nowoczesny akcelerator umożliwił zbadanie oryginału precyzyjną metodą fluorescencji rentgenowskiej, polegającej na pobudzaniu promieniowania charakterystycznego dla danego materiału: w tym przypadku metali zawartych w inkauście. Każdą stronę skanowano godzinami, posługując się wiązką cieńszą w przekroju od ludzkiego włosa. Z przepastnej czerni zaczęły wyłaniać się znaki pisma nutowego i odręczne komentarze kompozytora. Niewątpliwy sukces nauk ścisłych nie poszedł jednak w parze z sukcesem muzykologicznym ani tym bardziej artystycznym. Nie było żadnej zaginionej arii: naukowcy odsłonili zaledwie kilkadziesiąt taktów, być może puszczonych w niepamięć z rozmysłem, nie zaś pod wpływem impulsu chwili. Uzupełnienie Medei o ten strzęp muzyki nie sprawi, że zapomniana opera Cherubiniego zabrzmi w pełnej krasie. Źródłem stosunkowo niewielkiej popularności tego arcydzieła są bowiem fałsze, nieporozumienia i błędne decyzje późniejszych „poprawiaczy”, którzy przeistoczyli Medeę w skundloną hybrydę. Co gorsza, brną dalej i nie zamierzają na tym poprzestać.

12747-xray_black_news

Rękopis Cherubiniego przed…

12747-xray_opera_news

…i po analizie metodą fluorescencji rentgenowskiej. Fot. Uwe Bergmann.

Médée – opera, a ściślej opéra comique Luigiego Cherubiniego z francuskim librettem François-Benoît Hoffmanna na motywach tragedii Eurypidesa i Corneille’a – powstała w 1797 roku i doczekała się prapremiery 13 marca w paryskim Théâtre Feydeau. Dzieło, w którym fragmenty śpiewane przepleciono ustępami recytowanymi corneille’owskim aleksandrynem, jest wprawdzie klasyczne w formie i pod względem struktury czysto muzycznej wyrasta z ducha reformy Glucka, niemniej w sposobie potraktowania głównej postaci wyprzedza epokę o dobre sto lat, zapowiadając wielkie operowe dramaty psychologiczne Verdiego, Pucciniego, a nawet Ryszarda Straussa. Piekielnie trudna wyrazowo i najeżona mnóstwem pułapek technicznych partia Medei powstała z myślą o Julie-Angélique Scio, wybitnej sopranistce, a zarazem wielkiej aktorce, która włożyła w nią tyle serca i zapału, że podupadła na zdrowiu i zmarła wkrótce później, w wieku niespełna czterdziestu lat. Warstwa orkiestrowa – bogata w nawracające motywy, gęsta, a mimo to płynna pod względem narracyjnym – przerosła możliwości percepcyjne wielu ówczesnych słuchaczy, między innymi Napoleona, który oświadczył, że w tej operze jest „zdecydowanie za dużo akompaniamentu”.

Nic więc dziwnego, że Médée zeszła z afisza po zaledwie dwudziestu przedstawieniach. Jak często w takich przypadkach bywa, zaczęto ją „ulepszać”. W 1800 roku, wystawiona w przekładzie niemieckim, zyskała całkiem przychylne przyjęcie publiczności w Berlinie. Dwa lata później dotarła do Wiednia, z librettem przetłumaczonym na włoski. W 1809 roku wróciła do Wiednia w wersji skróconej przez samego Cherubiniego, który usunął z partytury blisko pół tysiąca taktów. Pierwsza katastrofa nastąpiła w 1855 roku, kiedy Franz Lachner, kompozytor skądinąd porządny, wyrzucił z Medei dialogi mówione i zastąpił je iście wagnerowskimi recytatywami: dodajmy, że oparłszy się na skróconej wersji wiedeńskiej, tyle że z niemieckim librettem. W takiej postaci opera pojawiła się najpierw we Frankfurcie (1855), potem zaś w Monachium (1872) i po raz kolejny we Wiedniu (1880). W 1865 roku Médée dotarła do Londynu: wystawiona w Her Majesty’s Theatre na West Endzie, z recytatywami skomponowanymi przez Luigiego Arditiego. W 1909 librecista Carlo Zangarini przetłumaczył wersję Lachnera na włoski: z myślą o grudniowej premierze w La Scali. Ta wersja – najbardziej znana współczesnym miłośnikom opery, a zarazem żałośnie niepodobna do pierwowzoru – została „wskrzeszona” w 1953 roku przez Marię Callas, która po wspaniałym występie we Florencji w 1953 roku (pod batutą Vittorio Guia) śpiewała ją ze zmiennym powodzeniem aż do początku lat sześćdziesiątych.

Nawrót zainteresowania Medeą nastąpił w połowie lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Od tamtej pory próbowano ją wystawiać w wersji oryginalnej, ale z mocno okrojonymi partiami mówionymi (Buxton Festival, 1984), z recytatywami Lachnera w tłumaczeniu na francuski (Opera Paryska, 1986), w wersji wiedeńskiej przełożonej na angielski (Opera North w Leeds, 1996), w postaci zbliżonej do oryginału, za to z fatalnym skutkiem artystycznym (Festival della Valle d’Itria, 1996), wreszcie w pełnej wersji pierwotnej, niestety, również mocno przeciętnej pod względem wykonawczym (Lincoln Center, 1997). Kompletnych nagrań wciąż jak na lekarstwo: największym powodzeniem cieszy się rejestracja wersji „hybrydowej” z La Scali z 1957 roku, z udziałem Callas, Scotto i Picchiego, pod batutą Tullio Serafina, niedawno wznowiona przez wytwórnię Warner Classic w serii Maria Callas Remastered. Stylowa skądinąd interpretacja wersji francuskiej przez Christopha Rousseta i jego Les Talents Lyriques straszy dialogami „uwspółcześnionymi” w stylu teatru in-yer-face przez Krzysztofa Warlikowskiego i jego dramaturga Christiana Longchampa – nie wspominając już o przeszarżowanej aktorsko i wątpliwej wokalnie kreacji Nadji Michael (zapis spektaklu z La Monnaie, wydany na DVD w 2013 roku). Ostatnio doszły mnie słuchy, że Theater Ulm wystawił Medeę z francuskimi recytatywami skomponowanymi specjalnie na tę okazję przez Alana Curtisa…

I pomyśleć, że wszystko to dzieje się z jedną z najbardziej intrygujących i nowatorskich oper schyłku XVIII wieku. W czasach, kiedy koryfeuszom nurtu wykonawstwa historycznego zdarza się wyciągać prawdziwe gnioty z lamusa. Może warto przypomnieć, że Beethoven uważał Cherubiniego za najwybitniejszego spośród współczesnych mu twórców. I obruszył się tylko trochę, kiedy Cherubini – po premierze pierwszej wersji Fidelia – podesłał mu traktat ze wskazówkami, jak komponować partie wokalne.

(tekst dostępny także pod linkiem: http://atorod.pl/?p=350 na stronie „Upiór w operze”)

Straszna racja stanu

Jakiś czas temu podzieliłam się z Państwem niezwykłą historią Jo Clifford – librecistki, a wcześniej librecisty opery Jamesa MacMillana Inés de Castro. Patrzę i słucham, co się wokół dzieje, i pomyślałam sobie, że podzielę się także recenzją ze spektaklu Scottish Opera, mimo ze od premiery minęły już przeszło dwa lata. Dlaczego wracam do tekstu o utworze, który doczekał się zaledwie dwóch wystawień, i to w jednym teatrze? Między innymi dlatego, że Opera Szkocka właśnie tym przedstawieniem weszła w nowy etap działalności, przezwyciężywszy długoletni kryzys artystyczny i finansowy. Przede wszystkim jednak dlatego, że obrazy i wspomnienia dźwiękowe z Inés de Castro wciąż prześladują mnie po nocach. Tym częściej, im więcej czasu spędzam na lekturze wiadomości ze świata.

***

To była z pewnością najbardziej ryzykowna z moich dotychczasowych ekskursji. Wpaść do Edynburga jak po ogień, tylko po to, żeby posłuchać kilkorga ciekawych śpiewaków w operze Jamesa MacMillana, szkockiego kompozytora, którego muzyka była w Polsce grywana rzadko, a jeśli już, to spotykała się z niezbyt entuzjastycznym przyjęciem krytyki (mnie samej nie wyłączając, przyznaję bez bicia). I to jeszcze w jego debiutanckiej Inés de Castro, którą po prapremierze w 1996 roku na Festiwalu Edynburskim oceniono dość chłodno. W nowej inscenizacji Scottish Opera, teatru działającego od kilku lat na zasadach zdumiewających nawet dla polskiego krytyka – bez dyrektora muzycznego, bez własnego chóru i własnej orkiestry, grającego zaledwie przez czterdzieści kilka dni w roku.

Przygotowując się do wyjazdu, wygrzebałam w sieci kilka fragmentów poprzedniej inscenizacji tej krwawej historii – jak mi się wówczas wydawało, mocno osadzonej w realiach XIV-wiecznej Portugalii, choć śpiewacy występowali w kostiumach przywodzących raczej na myśl teatr elżbietański. Dlatego struchlałam, kiedy na stronie Scottish Opera pojawiły się pierwsze zdjęcia z prób, a na nich królewicz Pedro z przewieszonym przez pierś kałasznikowem. Na kolejną feerię w stylu Regieoper raczej nie byłam gotowa. Na szczęście niedługo potem ukazał się wywiad z MacMillanem, który mówił o drastycznych zmianach, jakich dokonał w partyturze, oraz o świadomej decyzji podjęcia współpracy z reżyserką Olivią Fuchs, cenioną za prostotę stylu, nerw dramaturgiczny i precyzję gestu scenicznego. Wszelkie wątpliwości rozwiały się w pył mniej więcej w połowie pierwszego aktu. Gęsta narracja muzyczna, wyraziście zarysowane relacje między postaciami i ponury obraz państwa na skraju rozpadu sugerowały aż nadto dobitnie, że tragedia Inés jest tylko pretekstem do opowiedzenia historii uniwersalnej, dziejącej się wciąż od nowa, krzyczącej z pierwszych stron gazet równie dobitnie, jak z wersów antycznych dramatopisarzy.

Bo w libretcie Inés de Castro właściwie nic się nie pokrywa z prawdą historyczną. Pedro zakochał się w pięknej damie dworu na długo przed ślubem z infantką Constançą (która w operze nosi symboliczne imię Blanca). Król Alfonso istotnie nie pochwalał synowskiego romansu z galicyjską arystokratką, traktował go jednak pobłażliwie przez wiele lat, zwłaszcza po śmierci prawowitej żony Pedra. Infantka nie była bezpłodna: z małżeństwa z Pedrem przyszło na świat troje dzieci. Królewicz dochował się mnóstwa nieślubnych potomków, w tym czworga z Inés. Sprawy skomplikowały się dopiero wówczas, kiedy bracia Inés namówili Pedra, by zgłosił pretensje do tronu Kastylii. Alfonso uległ podszeptom dworu i zgładził kochankę syna, żeby zażegnać potencjalny konflikt, oszczędził jednak ich progeniturę. Pedro nie dał się uwikłać w żadną intrygę, przeciwnie, na znak protestu wszczął bunt przeciwko ojcu. Po kilkumiesięcznej wojnie domowej pogodził się z królem Alfonso, dwa lata później, po jego naturalnej śmierci, wstąpił na tron i rozpoczął swoje panowanie od okrutnej rozprawy z zabójcami Inés. Bynajmniej nie oszalał – załatwiwszy porachunki, rządził długo i sprawiedliwie, kładąc podwaliny pod późniejszą potęgę królestwa. Mrożąca krew w żyłach opowieść o koronacji ekshumowanego trupa kochanki jest tylko barwną legendą.

Historia opowiedziana w operze jest znacznie prostsza i znacznie bardziej nośna jako parabola odwiecznych krzywd i okrucieństw popełnianych w imię racji stanu. Nadrzędnej konieczności, która niszczy wszystko, co zagraża bezpieczeństwu narodu. Niweczy wartości, rujnuje ludzi, zamyka uszy na wszelkie argumenty, szuka wrogów na zewnątrz. W Inés de Castro Alfonso ulega podszeptom makiawelicznego Pacheca, który radzi królowi wyplenić „obcą” zarazę ze szczętem: wysłać nieświadomego sytuacji Pedra na z góry przegraną bitwę, potem zaś zgładzić Inés i dzieci obojga. Intrygę Pacheco popiera bezpłodna, odtrącona przez męża Blanca. Plan bierze w łeb, kiedy królewicz niespodziewanie wraca z wojny i dowiaduje się o śmierci kochanki. Udręczony wyrzutami sumienia król popełnia samobójstwo, ogarnięty rozpaczą Pedro morduje Pacheca i urządza upiorną koronację zwłok Inés. Na czele wyniszczonego wojną, pogrążonego w chaosie państwa staje niebezpieczny szaleniec.

SO - Ine¦üs de Castro 10

Stara Kobieta (Kathleen Wilkinson) prowadzi Inés (Stephanie Corley) na śmierć. Fot. Ken Dundas.

MacMillan ubrał tę straszną opowieść w muzykę dramaturgicznie zwartą i aż boleśnie piękną. Tyleż w niej odniesień do tradycji operowej, ile własnych, oryginalnych pomysłów kompozytorskich, świadczących przede wszystkim o znakomitym operowaniu fakturą i niesłychanym wyczuleniu na barwę. Gęste przebiegi klasterowe na przemian z odcinkami przywodzącymi na myśl skojarzenia z rozszerzoną tonalnością spod znaku Brittena i Szostakowicza, podkreślanie klimatu poszczególnych scen kolorytem orkiestrowym, motywiką i użyciem specyficznych tonacji, jak u późnego Verdiego, silnie schromatyzowane brzmienia i gra kontrastem w duchu drapieżnego, Bergowskiego ekspresjonizmu – to być może najistotniejsze cechy warsztatu MacMillana. Kiedy słuchacz oswoi się już z tym bogactwem, zaczyna wgryzać się w formę i inne detale. Tropić rozrzucone po partyturze, urwane po kilku dźwiękach cytaty: z Kanonu D-dur Pachelbela, z którego wystarczy półtora taktu, żeby poczuć w głębi trzewi nieznośne napięcie; z Des pas sur la neige Debussy’ego, gdzie proste następstwo D-E-E-F sugeruje pustkę, zamrożenie wszelkich uczuć, typową reakcję obronną człowieka doprowadzonego do rozpaczy. Partie wokalne są bez wyjątku intensywne i tak piekielnie trudne wyrazowo, że gdy w namiętnym duecie Inés i Pedra pojawiają się na domiar rozbudowane, orientalizujące melizmaty, człowiek sam już nie wie, co ma ze sobą począć: rozpłakać się, czy zatkać uszy. Jeszcze większe wrażenie – o ile to możliwe – robi wielki duet ojca i syna z drugiego aktu, przejmujące wyznanie Hassliebe po obu stronach, które nakłoni króla do podjęcia decyzji o samobójstwie. Katalog odniesień do żelaznej konwencji gatunku zamyka iście donizettiowska scena della pazzia, w której Blanca ratuje Inés od linczu tylko po to, żeby bez cienia litości opowiedzieć jej własną historię małżeńskich gwałtów i poronionych ciąż.

Peter Wedd and Brindley Sharratt in Ines de Castro 2015 (C) Ken Dundas

Peter Wedd (Pedro) i Brindley Sherratt (Król Alfonso) w duecie z drugiego aktu. Fot. Ken Dundas.

Całe to oszałamiające przedsięwzięcie – ograniczone do czterech przedstawień w Glasgow i Edynburgu – zostało zrealizowane w doborowej obsadzie solistów, ze znakomitym chórem, którego członkowie wystąpili też w kilku rolach epizodycznych, i rozbudowaną orkiestrą (potężna, chwilami niekonwencjonalnie wykorzystana grupa perkusji) pod batutą samego kompozytora. Być może najsłabiej wypadła młodziutka Stephanie Corley w partii Inés, która nadmiar zawartej w muzyce ekspresji okupiła lekkim rozchwianiem intonacyjnym ciemnego, wzruszająco ciepłego w barwie sopranu. Potężny, straussowski głos Susannah Glanville sprawdził się za to doskonale w sopranowej partii rozhisteryzowanej, zaślepionej upokorzeniem Blanki. Kathleen Wilkinson w podwójnej roli Niani i Starej Kobiety (w domyśle: Śmierci) ujawniła wszelkie walory prawdziwie angielskiego kontraltu, w którym można zawrzeć całą ludzką czułość i nieziemski spokój głosu z innego świata. Paul Carey Jones stworzył wstrząsającą kreację Pacheco: barytonem prowadzonym po bergowsku, jak w Wozzecku, gdzie w każdej frazie poczucie krzywdy walczyło o lepsze z nienawiścią. Znakomitym pomysłem było obsadzenie Petera Wedda w roli Pedra – jego charakterystyczny w barwie, rozkwitający dopiero Heldentenor celnie odzwierciedla gamę emocji targających udręczonym królewiczem: od dojmującego poczucia straty aż po zwierzęcą furię. Alfonso zyskał więcej niż godnego odtwórcę w osobie Brindleya Sherratta, obdarzonego pięknym basem o aksamitnym tonie i nieprawdopodobnie szerokiej skali.

Jeśli coś można zarzucić Inés de Castro, to tylko, że nie odpuszcza. Że nie daje słuchaczowi chwili wytchnienia, a próby rozładowania napięcia groteskowymi interludiami chóralnymi wzbudzają raczej irytację niż ulgę. Sceny z opery MacMillana będą mi się śniły po nocach. Nie od dziś wiadomo, że wojna jest mężczyzną. Dzięki twórcom szkockiego przedstawienia uzmysłowiłam sobie, jak bardzo nieszczęśliwym mężczyzną.

(tekst ukazał się także pod linkiem: http://atorod.pl/?p=302 na stronie „Upiór w operze”)

Dobra klaka nie jest zła

Dawno mnie tu nie było. Za to byłam w kilku innych miejscach, w Niemczech i Polsce, gdzie miewałam do czynienia nie tylko ze spontaniczną reakcją publiczności, ale też z huraganowymi brawami po występach, które aż biły po oczach i uszach bezguściem, bylejakością i zwykłą muzyczną hochsztaplerką. Amerykański historyk Daniel J. Boorstin sformułował w 1961 roku definicję celebryty: otóż jest to osoba, która jest znana z tego, że jest znana. Tyleż potężna, co ogłupiająca machina promocji i marketingu szeptanego zastąpiła dziś z powodzeniem profesjonalną, sowicie opłacaną klakę. O tak zwanym społecznym dowodzie słuszności, który leży u sedna współczesnych owacji na stojąco i wydatnie poprawia samopoczucie przygodnych gości teatrów i sal koncertowych – w poniższym felietonie.

***

Właścicielka pewnego sklepiku w Arizonie postanowiła zmienić asortyment i pozbyć się wyjątkowo paskudnych, zalegających na półkach popielniczek ze skorup żółwi. Kazała pracownicy przecenić je o połowę. Dziewczynie się pomyliło: zamiast obniżyć cenę, podniosła ją dwukrotnie. Popielniczki poszły jak woda. Zdumiona właścicielka opowiedziała tę historię pewnemu psychologowi, który postanowił sprawdzić, w czym rzecz, i podjął żmudne badania w dziedzinie psychomanipulacji. W rezultacie sformułował i upowszechnił sześć zasad wywierania wpływu na ludzi, które przy okazji sam opanował do perfekcji – sądząc z wyników sprzedaży jego książki, która od trzydziestu lat nie schodzi z list bestsellerów.

Psycholog nazywa się Robert Cialdini, a zasada, która blisko dwa wieki temu znalazła zastosowanie także w życiu muzycznym, nosi fachowe miano społecznego dowodu słuszności. Przyznają Państwo, że brzmi znacznie mądrzej niż owczy pęd, choć w gruncie rzeczy chodzi o to samo. Jeśli nie mamy własnego zdania albo nie umiemy samodzielnie podjąć decyzji, wyłączamy myślenie krytyczne i drepczemy posłusznie za większością grupy. Innymi słowy, jeśli sześciu panów wmaszerowało gęsiego do toalety, uznajemy a priori, że toaleta jest męska, nawet jeśli drzwi są oznakowane symbolem okręgu. Jeśli po zakończeniu przedstawienia widownia huczy od oklasków, słuchacze zrywają się z miejsc i wykrzykują „brawo!”, zakładamy ufnie, że premiera się udała – nawet jeśli w fotelu obok siedzi jakiś dziwny człowiek ze skwaszoną miną i rozgląda się w osłupieniu po sali. Tę ciekawą prawidłowość zaobserwowali już starożytni Rzymianie, a ściślej cesarz Neron, który do wychwalania swoich występów pieśniarskich w teatrze Pompejusza przymusił ponoć aż pięć tysięcy legionistów. Siłę zmasowanego aplauzu doceniał też francuski poeta Jean Dorat, profesor Collège Royale i członek Plejady, który tym się różnił od niewydarzonego wychowanka Seneki, że godziwie opłacał publiczność za przychylne przyjęcie aktorów bądź sztuk teatralnych.

I właśnie on został uznany za ojca duchowego zorganizowanej klaki, której początek dali dwaj paryżanie, założyciele przedsiębiorstwa pod znamienną nazwą „L’Assurance des Succés Dramatiques”, które za niewielkie pieniądze chroniło twórców przedstawień przed porażką finansową. Usługa – wielce pożądana w wymagającym dużych nakładów świecie opery – przyjęła się szybko i z roku na rok zyskiwała na popularności. Klakierzy zaczęli się specjalizować: nad sprawnym przebiegiem owacji czuwał chef de claque, który utrzymywał ożywione kontakty z impresariami, kompozytorami, librecistami i śpiewakami, żeby trafnie przełożyć potencjał dzieła na rozmiary klaki, po czym odpowiednio ją wyreżyserować. Commissaires poszturchiwali swoich sąsiadów, zwracając im uwagę na co ciekawsze kawałki. Pleureurs – najczęściej kobiety – wzruszali się do udawanych łez i ostentacyjnie wydmuchiwali nosy w chusteczki. Chatouilleurs w razie potrzeby urządzali lożę szyderców, odwracając uwagę widowni od wydarzeń na scenie i deprymując nielubianych śpiewaków. Rieurs rozśmieszali znudzoną publiczność. Bisseurs gromko domagali się bisów. Gwizdy i nieprzychylne komentarze uwzględniano poza cennikiem, w pakiecie drożej płatnych usług dodatkowych, zamawianych z reguły nieoficjalnie. Ilekroć w operze pojawiał się artysta na gościnnych występach, szef klaki przypominał mu dyskretnie o obowiązku uiszczenia należności. Odmowa zapłaty kończyła się zwykle wybuczeniem skąpiradła.

Porządni chefs de claque zarabiali krocie. Niejaki pan Auguste po odejściu z zawodu żył z godziwej emerytury w wysokości 20 tysięcy franków rocznie. Trudno się dziwić: na zwykłe przedstawienie trzeba było zorganizować jakichś pięćdziesięciu klakierów, na premierze ich liczba wzrastała do kilkuset. W 1855 roku, kiedy jeden ze spektakli Opery Paryskiej zaszczyciła swą obecnością królowa Wiktoria, klaka zajęła cały parter – wystrojona jak się patrzy, żeby nikt nie śmiał wątpić w szczerość jej intencji. Kompozytorzy i wykonawcy musieli zresztą baczyć nie tylko na klakierów. Mało kto miał odwagę zadrzeć z dżentelmenami z Jockey Club de Paris, elitarnego klubu hodowców koni wyścigowych, którzy rezydowali na pierwszym balkonie Opéra Garnier. Wagner podpadł: uparł się, żeby baletową scenę w grocie Wenus uwzględnić w pierwszym akcie Tannhäusera, zanim jaśniepaństwo zdążyli wrócić z kolacji. Pożegnał się z Paryżem po trzech przedstawieniach. Przeżył taką traumę, że od tamtej pory walczył nie tylko z wrogo nastawioną widownią, ale i przejawami nadmiernego entuzjazmu ze strony słuchaczy: w 1882 roku kategorycznie zakazał aplauzu w trakcie przedstawień festiwalu w Bayreuth. Wprawdzie rok później zmarł, ale przynajmniej w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku wobec własnej twórczości.

Francuski obyczaj urządzania klaki rozpowszechnił się wkrótce w teatrach włoskich, we Wiedniu, w londyńskiej Covent Garden i nowojorskiej Metropolitan Opera. Dziesięciolecia pracy u podstaw, prowadzonej głównie przez dyrygentów – między innymi Mahlera i Toscaniniego – zrobiły jednak swoje. Na świecie zaczęto przestrzegać etykiety koncertowej. Klaka zeszła do podziemia, a w każdym razie z certyfikowanej działalności usługowej przekształciła się w odrobinę wstydliwą domenę psychofanów.

Kiedy więc po pewnej nieudanej premierze rozległy się rzęsiste brawa i gromkie okrzyki aplauzu, poczułam się jak ten dziwny, skwaszony pan z loży szyderców. Po chwili naszła mnie jednak refleksja: może z epoki wykonawstwa historycznego wchodzimy płynnie w erę historycznego odbioru?

(artykuł dostępny także pod linkiem: http://mwm.nfm.wroclaw.pl/articles/439-dobra-klaka-nie-jest-zla na stronie miesięcznika „Muzyka w Mieście”)

Śpiew sanserifa

Dziś nie będzie o muzyce. Wróć, nieprawda. Będzie, tylko o muzyce nieoczywistej, na którą Polacy głuchną równie szybko, jak na mowę dźwięków. Nie jest też wykluczone, że ten króciutki szkic wyjaśni Państwu, dlaczego słucham trochę inaczej niż większość moich kolegów po fachu, a już z pewnością inaczej niż melomani. Otóż jestem córką wirtuoza liter, który przy okazji był człowiekiem niezwykle muzykalnym. Nie chciał, żebym poszła w jego ślady, to poświęciłam się sztuce, bądź co bądź, pokrewnej. Tak, to ten pan z papierosem, ze zdjęcia na okładce znakomitej książki Agaty Szydłowskiej i Mariana Misiaka (kto ciekaw, link tu: https://www.karakter.pl/ksiazki/paneuropa-kometa-hel).

A tu garść moich refleksji.

***

Mój pierwszy telefon komórkowy był wielki, ciężki i używał wyłącznie majuskuły. Szczerze mówiąc, nie miałam o tym pojęcia aż do dnia, kiedy dostałam jakiś dziwny komunikat, który po konsultacji z wielbicielami nowinek technicznych okazał się wiadomością tekstową. Cóż było robić: skontaktowałam się z operatorem mojej sieci, który nie bez kłopotu uruchomił funkcję porozumiewania się za pośrednictwem SMS-ów, po czym wysłałam odpowiedź. Wielkimi literami. Konwersacja ruszyła. Kilka dni później nastąpił pierwszy poważny kryzys w świeżo zadzierzgniętej znajomości. „Dlaczego na mnie krzyczysz?”, odczytałam na ekranie wyświetlacza. Nieporozumienie trzeba było wyjaśnić twarzą w twarz. Okazało się, że mój rozmówca dysponuje nowszym modelem aparatu, który potrafił już rozróżniać wielkie i małe litery. SMS-y słane z wysłużonego Sagema interpretował jako stek impertynencji i aroganckich pokrzykiwań, niezłagodzonych żadnymi emotikonami, których używali tylko najbardziej radykalni awangardyści technologii komórkowej.

Incydent skończył się kupnem nowocześniejszej komórki i podróżą sentymentalną w szczenięce lata, spędzone w pracowni mojego ojca, przez wielu uważanego także za ojca powojennej szkoły polskiej typografii. Kompozytora tekstu, który grał światłem między literami tak samo, jak Cage grał ciszą – re­gu­lował odstępy w skła­dzie ręcz­nym pa­skami papie­ru, bo świa­tła jed­no­punk­to­we by­ły dla nie­go za sze­ro­kie­. Który wiedział, że co najmniej od czasu rewolucji typograficznej w końcu XIX wieku druk jest medium nie tylko widzialnym, ale i słyszalnym, przemawiającym własnym, odrębnym głosem: w poezji dadaistów, w nagłówkach prasowych, w afiszach teatralnych, w awangardowych kolażach. Tekst widziany w druku rezonuje w mózgu odbiorcy, przemawia doń, śpiewa i krzyczy podobnie jak nowy, niewykonany jeszcze utwór rozbrzmiewa z kart partytury. Żeby więc krzyknąć do czytelnika albo mu szepnąć na ucho, trzeba wziąć pod uwagę fizjologię i psychoneurologię widzenia, zmienić czcionkę, literę lub symbol w swoistą protezę zjawiska akustycznego.

Typografia to bardzo trudne rzemiosło, wciąż jednak rzemiosło – jeśli potraktować ją w kategoriach sztuki czysto wizualnej, stanie się równie niekomunikatywna, jak przypadkowy szkic na pięciolinii, nabazgrany przez kompozytora pod pretekstem radykalnego odejścia od tradycyjnej notacji w stronę partytury graficznej. Nic na to nie poradzimy, że mózg kojarzy szeryfowy krój pisma z pełną autorytetu godnością, bezszeryfową Helveticę albo Ariala – z przekazem jasnym i obiektywnym, kroje kaligraficzne zaś – z kobiecą czułością i elegancją. Że mieszanie fontów wprowadza nieznośny szum informacyjny. Że niektóre karaktery nadają się wyłącznie na nagłówki i nie można nimi składać tekstu, bo ich walor wizualny ułatwia wprawdzie przyciągnięcie uwagi odbiorcy, utrudnia jednak wniknięcie w treść przekazu.

Nic dziwnego, że najdobitniejszym nośnikiem paratekstu – ciszy, hałasu i szumów tła – stało się liternictwo w komiksie i powieści graficznej, gatunkach łączących tekst pisany z obrazem traktowanym trochę jak w narracji filmowej, z zastosowaniem technik kadrowania, montażu, zamrażania akcji, prowadzenia dialogów w planie amerykańskim. „Typografia” komiksu jest z założenia luźniejsza, autor operuje bowiem nie tyle gotowym fontem, co ręcznie, na bieżąco obrabianym krojem pisma, który pozwala mu oddać każdy szczegół towarzyszącego opowieści pejzażu akustycznego. Sugestię dźwięku można też przekazać obrazem, na przykład artystycznie przetworzonym schematem rozchodzącej się fali albo plamą jaskrawego koloru, która w wyobraźni czytelnika przełoży się na gromkie fortissimo. Scenarzyści komiksów operują nadzwyczaj bogatym arsenałem onomatopei, często skojarzonym z konkretną formą: odmiennym dla mangi, comic strips, komiksu steampunkowego bądź powieści graficznej.

Miałam przyjemność tłumaczyć pierwszy tom Kanonu graficznego – komiksowej antologii arcydzieł literatury pod redakcją Russa Kicka, który każdą z pozycji zlecił do zilustrowania innemu artyście. Jakkolwiek oceniać ten album jako całość, bezsprzecznym walorem większości ujęć jest muzyczność tekstu i obrazu. Od skatologicznych onomatopei w rubasznym komiksie o Gilgameszu, poprzez malowanie aury dźwiękowej kontrastem barw (Medea Tori McKenny) albo kakofonię pisma hebrajskiego w zestawieniu z alfabetem łacińskim (Księga Estery J.T. Walkmana), aż po perełki dźwiękonaśladowcze w Kobiecie o dwóch piczkach z Księgi tysiąca i jednej nocy w wersji Vicky Nerino, gdzie tłumaczenia trzeba było zgrać nie tylko z frazą, ale i z mimiką bohaterów („ożeż w mordemmm…”). Tyleż było przy tym pracy dla mnie, jak dla „przekładających” komiksy na polski grafików, którzy musieli dokładać wszelkich starań, by nie zgubić rytmu zapisu, zmieścić tekst w dymku, równie przekonująco zniekształcić litery, żeby zawibrowały, wrzasnęły, gruchnęły albo zamilkły także i w naszym języku.

I tak sobie myślę, że nie tylko powieść graficzna powinna brzmieć jak symfonia, kameralistyka spektralna bądź muzyka ciszy. Tak samo trzeba pisać wiersze, powieści i recenzje z koncertów. Niech tekst zredagują później ludzie, którzy go nie tylko zrozumieją, ale też zobaczą, usłyszą i poczują. Niech grafik się za tekstem ukryje i pomoże mu przemówić pełnym głosem, zamiast go tłamsić nadmiarem inwencji. Niech poucza Garamond, niechaj Arial śpiewa, niech szepcze Futura.

(tekst dostępny także pod linkiem: http://www.glissando.pl/tekst/spiew-sanserifa/ na stronie magazynu „Glissando”)

Kochać, czyli pozwolić odejść

Sezon ogórkowy w pełni, wracam więc do obiecanych remanentów w postaci przydługich recenzji z morałem. Tym razem relacja z Wrocławia sprzed prawie trzech lat, po premierze jednej z moich ukochanych oper Ryszarda Straussa (od razu zaznaczam, że wielu kolegów po fachu kategorycznie się ze mną nie zgadza w ocenie tego dzieła). Niektórym śpiewakom się oberwało, innych wychwaliłam. Jak wiedzą wierni Czytelnicy moich tekstów – wychwalanych później ganiłam i na odwrót. Bo to jest właśnie najciekawsze, a zarazem najtrudniejsze w pracy krytyka operowego: słuchać, patrzyć i oceniać z otwartą głową. Od prawienia nieustannych komplementów są promotorzy. Od ciągłego mieszania z błotem – hejterzy. Krytycy powinni mówić prawdę, nawet pod groźbą wykluczenia z salonu. A może i tym bardziej pod groźbą.

***

Zacznijmy może od tytułu, ilekroć bowiem Der Rosenkavalier pojawia się w polskim teatrze jako Kawaler srebrnej róży, rozlegają się – skądinąd słuszne – głosy protestu. Taki przekład nasuwa skojarzenia z Kawalerem Orła Białego, a przecież nie chodzi o żaden Order Srebrnej Róży. Niezadowoleni proponują w zamian Kawalera z różą, co moim zdaniem też nie jest propozycją najszczęśliwszą. Bo to kawaler nie tyle z różą, co „od róży”, podobnie jak Rycerze są Okrągłego Stołu, nie zaś z Okrągłym Stołem. I tak źle, i tak niedobrze, bo Kawaler Róży brzmi nijak, a proponowany przez niektórych Różany Kawaler – zbyt wieloznacznie, a w konsekwencji pociesznie. Francuski ma swoje wdzięczne „à la rose”, w angielszczyźnie całkiem nieźle siedzi The Knight of the Rose albo dookreślające The Rose-Bearer, a mimo to na całym świecie opera Ryszarda Straussa funkcjonuje pod tytułem oryginalnym. I nikomu to jakoś nie przeszkadza, podobnie jak nikogo w Polsce nie razi nienastręczające specjalnych kłopotów translatorskich Così fan tutte. Tym bardziej dziwi kompulsywna potrzeba tłumaczenia tytułów nieprzetłumaczalnych, co owocuje później potworkami w rodzaju Zapisków tego, który zniknął. Nieśmiało więc proponuję, żeby darować sobie próżny trud i nazywać Rosenkavaliera – Rosenkavalierem.

Ekwiwalentu polskiego brak, między innymi dlatego, że „tradycja” nakazująca młodzieńcowi wysokiego rodu zjawić się w domu panny i wręczyć jej srebrną różę w imieniu starającego się o jej rękę fatyganta, jest wymysłem twórców opery, kompozytora i współpracującego z nim librecisty, Hugona von Hofmannsthala. Podobnie jak rozkoszny koncept, żeby w partyturę dzieła, którego akcja rozgrywa się owszem, we Wiedniu, ale w latach 40. XVIII wieku, wpleść zamaszyste wiedeńskie walce – i to jeszcze potraktowane symbolicznie, bo jako swoisty muzyczny sygnał, że zaraz ktoś skłamie, kogoś przechytrzy albo podszyje się pod całkiem inną osobę. Strauss po wielekroć napominał Hofmannsthala, że oczekuje odeń tworzywa do wiedeńskiej komedii, nie do rubasznej berlińskiej farsy. Obydwaj autorzy, tworzący kolejne opery z podziwu godną systematycznością, znów postanowili zaskoczyć swoją publiczność: po „dzikiej”, pełnej dysonansów Elektrze (któryś z krytyków wyznał po premierze, że musi natychmiast wrócić do domu i zagrać na fortepianie akord C-dur, bo stracił pewność, że coś takiego istnieje), podsunęli drezdeńskim bywalcom wyrafinowany, przewrotnie melodyjny obraz tęsknoty modernistów za elegancką przeszłością. Z pełnym sukcesem: prapremierę wyreżyserował ostatecznie jeden z największych tytanów XX-wiecznego teatru Max Reinhardt, zastąpiwszy niedoświadczonego kolegę po fachu, który nie poradził sobie z ustawieniem zbyt powikłanej narracji. Rozentuzjazmowanych widzów dowożono z Berlina specjalnymi pociągami. Za pokaźne dochody z przedstawień Hoffmannsthal kupił sobie ponoć obraz Picassa. Der Rosenkavalier okazał się szczytowym osiągnięciem tandemu, najukochańszą operą samego Straussa, który mimo późniejszych osiągnięć uważał się w pierwszym rzędzie za twórcę tego właśnie arcydzieła.

Trudno sprostać takiej legendzie, zwłaszcza w teatrze chronicznie niedofinansowanym i w kraju, który raczej nie może się poszczycić bujną tradycją straussowską. Ewa Michnik, dyrektor Opery Wrocławskiej, nie od dziś jednak słynie z upodobania do twórczości niemieckiego kompozytora, trudno więc się dziwić, że wybrała Rosenkavaliera na pierwszą „poważną” premierę sezonu. Reżyserię spektaklu, który zagościł w repertuarze 13 grudnia, powierzyła Szwajcarowi Georgowi Rooteringowi, który przygotował inscenizację wspólnie z Niemcem Lukasem Nollem (scenografia) i Małgorzatą Słoniowską (kostiumy). Wszyscy troje współpracowali w 2011 roku przy wystawieniu wrocławskiego Parsifala, który może nie wprawił krytyki w zachwyt, ale zostawił ją w poczuciu obcowania z solidnym rzemiosłem. Podobnie było przy Straussie: akcja toczyła się wartko i w zgodzie z tekstem, oprawa sceniczna – w której pstrokaciznę rokoka próbowano, ze zmiennym skutkiem, przełamać prostotą surowego detalu modernistycznego – sprzyjała śpiewakom i pozwalała na dużą swobodę gestu. Narracja trochę ugrzęzła w III akcie, w scenie w podwiedeńskiej oberży, również dlatego, że scenograf niezbyt roztropnie ograniczył wykonawcom przestrzeń – nie wspominając już o tym, że uplasował ich w kiczowatym wnętrzu, które nasunęło mi nieodparte skojarzenia z całkiem współczesną karczmą przy autostradzie A2 – całość zaś „wzbogacił” abstrakcyjnymi projekcjami, jakby żywcem wziętymi z Manon Lescaut w reżyserii Mariusza Trelińskiego. Poza tą jedną wpadką sceny zbiorowe na ogół trzymały się kupy, a to niemały komplement, zwłaszcza w odniesieniu do pandemonium, jakie towarzyszy porannej toalecie Marszałkowej w I akcie.

Kawaler 1 108

Scena z I aktu: Meagan Miller (Marszałkowa), Anna Bernacka (Oktawian) i Franz Hawlata (Baron Ochs). Fot. Marek Grotowski.

Od strony orkiestrowej (pod batutą Ewy Michnik) rzecz wypadła całkiem składnie, przynajmniej w ogólnym rozrachunku, bo preludium zapowiadało raczej katastrofę: nieznośnie rozwleczone tempa, rażące dysproporcje między grupami smyczków i instrumentów dętych i ogólne „niepozbieranie” zespołu przywodziły na myśl wszystko, tylko nie muzyczną ewokację intymnego zbliżenia między Oktawianem a Marszałkową. Orkiestra nabierała życia powoli, dłużyzny towarzyszyły nam przez cały I akt, ale później poszło jak z płatka: finał II aktu wypadł wręcz brawurowo. Jak mi później doniesiono, na drugim przedstawieniu było już znacznie lepiej, więc jest nadzieja, że z czasem się „uleży” – Opera Wrocławska jest w końcu teatrem repertuarowym z prawdziwego zdarzenia.

W obsadzie premierowej zajaśniały dwie gwiazdy pierwszej wielkości: jedna oczywista, druga nieco mniej. Dosłownie w ostatniej chwili zaanonsowano, że w rolę nieokrzesanego Barona wcieli się Franz Hawlata – Ochs modelowy, przez niektórych krytyków uważany za najlepszego odtwórcę tej partii na świecie (w maju tego roku święcił triumfy w koncertowym wykonaniu Rosenkavaliera w Birmingham, pod batutą Andrisa Nelsonsa). To śpiewak wybitny i znakomity aktor, obdarzony niepospolitą vis comica. Nie zgubił żadnej nuty, ani słynnego dolnego Es, ani wysokich dźwięków (choć w I akcie jeszcze trochę oszukiwał), olśniewał pięknym głosem, fenomenalną techniką i wybitną muzykalnością, postać stworzył wyrazistą i nieodparcie śmieszną. Nie jestem pewna, czy przypadłby do gustu samemu Straussowi – jego kreacja mimo wszystko więcej miała z berlińskiej farsy niż wiedeńskiej komedii – muszę jednak przyznać, że mnie podbił bez reszty. W finale II aktu („Ohne mich”) zaśmiewałam się do łez.

Gwiazdą mniej spodziewaną okazała się Anna Bernacka, którą zachwycałam się już przy okazji warszawskiej Sprawy Makropulos (jej fenomenalna Krista była jednym z niewielu jasnych punktów tego nieudanego muzycznie przedstawienia). Tym razem, oprócz niepodważalnych walorów głosowych, wykazała się wspaniałym talentem aktorskim i rzadko spotykaną umiejętnością wcielenia się z równym powodzeniem w role Oktawiana i jego „żeńskiego” alter ego Mariandel. Bernacka wie, o czym śpiewa, wie, po co jest na scenie, świetnie współpracuje z pozostałymi wykonawcami i słucha wskazówek reżysera – w tym przypadku rozsądnych, dzięki czemu udało jej się stworzyć nie jedną, a dwie pełnokrwiste postaci sceniczne, i to w piętrowej maskaradzie. Jak widzę z doboru ról, śpiewaczka dobrze się czuje w rolach spodenkowych, do których predysponuje ją zresztą pewien szczególny rys w głosie: uwodzicielski, lekko chropawy „mat” w średnicy, który nadaje mu androgyniczne, quasi-falsetowe brzmienie. Wróżę tej dziewczynie piękną karierę, jeśli trafi w ręce rzutkiego menedżera i będzie rozsądnie budować swój repertuar.

Niestety, zawiodła Meagan Miller w roli Marszałkowej, dysponująca głosem urodziwym (o czym można się było przekonać przy okazji wykonania Ariadny na Naksos w FN), ale nieznośnie rozwibrowanym i niepewnym intonacyjnie, co niepokoi, bo to śpiewaczka dopiero u progu kariery. Amerykance nie udało się też przekonująco odmalować portretu psychologicznego swojej bohaterki: ani to starzejąca się dama, która z godnością wyrzeka się młodszego kochanka, ani wciąż młoda piękność rezygnująca z pokusy zawłaszczenia kolejnej zabawki erotycznej. Ot, znudzona i odrobinę zaniedbana gospodyni domowa, próbująca znaleźć się w sytuacji, która trochę  ją przerosła. Wpadką obsadową okazała się również Joanna Moskowicz w partii Zofii – głos zdecydowanie za duży, źle kontrolowany, nieładny w barwie, co w połączeniu z niespecjalną muzykalnością dawało czasem groteskowy efekt. Szczególnie zirytowała mnie w finałowym duecie z Oktawianem, kiedy z triumfem przeciągnęła ostatni dźwięk o dobrych kilkanaście sekund, mimo że partnerce zabrakło już oddechu. Tym właśnie różni się pusty popis od prawdziwego muzykowania w operze.

Kawaler 1 429

Scena zbiorowa z II aktu. Fot. Marek Grotowski.

W partiach drugoplanowych bywało różnie – czasem nadspodziewanie dobrze, jak w przypadku świetnie poprowadzonej Anniny (Jadwiga Postrożna), czasem boleśnie źle, co dotyczy między innymi arii Włoskiego Śpiewaka w wykonaniu Igora Stroina. Przecież to pastisz, nie parodia – piekielnie trudna aria mozartowska, w najlepszych inscenizacjach powierzana tenorom wybitnym, którzy potrafią jej sprostać zarówno pod względem czysto technicznym, jak i wyrazowym. Rozczarował mnie także Bogusław Szynalski w roli Faninala: owszem, epizodycznej, co nie zmienia faktu, że tę postać trzeba ukształtować głosem. Jeśli Faninal z trudem odśpiewuje swoją partię, jeśli Marszałkowa nie wchodzi z nim w przemyślany dialog, frazy „Sind halt also, die jungen Leut’!” i przejmujące „Ja, ja” padają w próżnię. Bo to nie jest opera o triumfie młodzieńczej miłości. To rzecz – jak w tytule – o trudnej sztuce wybaczania i kochania ponad wszystko, włącznie z własnym pragnieniem spełnienia.

(tekst dostępny także pod linkiem: http://atorod.pl/?p=191 na stronie Upiór w operze)

Jaką jesteś tonacją?

Skoro już wszyscy się we wszystkim pogubili, to z wrodzonej przekory zamieszczę dziś post o wiedzy tajemnej. Mój skromny głos w sporze o symbolikę tonacji muzycznych, która zdaniem wielu jest równie zwodnicza, jak symbolika znaków zodiaku, a wszelkie próby powiązania jej z fizjologiczną reakcją mózgu na muzykę są równie bezzasadne, jak wmawianie naiwnym, że pod znakiem Ryb rodzą się same nadwrażliwe pięknoduchy. Rzecz jasna, wiele zależy od specyficznych uwarunkowań kulturowych i nieuchronnych zmian w modelu słyszenia, ale…

***

Pytają z niedowierzaniem: a to naprawdę ma jakieś znaczenie? Bo że dur wesoły, a moll smutny, to wiemy. Że jak? Dur też może być smutny? Ciekawe. No ale przecież większość ludzi nie ma słuchu absolutnego, to skąd mają wiedzieć, jaka to tonacja? Nie bardzo chce nam się wierzyć, że ten Des-dur w pierwszym akcie Jenufy naprawdę coś znaczy. To chyba przypadek, że w Zamku Sinobrodego Bartók użył dwóch skrajnie odległych tonacji Fis-dur i C-dur. Ciemność i światło? Męskość i kobiecość? E tam, przesada, do wszystkiego musicie dorobić ideologię.

Podczas jednego z „Płytowych Trybunałów Dwójki” już byłam skłonna przyznać rację wątpiącym melomanom. Niemalże daliśmy się przekonać jednemu z jurorów, że kameraliści z dawnych nagrań nie tyle próbują podkreślić kompozytorskie manipulacje materiałem tonalnym, ile po prostu fałszują. Zaczęłam tracić zaufanie do własnego ucha, bo właśnie tam, gdzie wszystkie równomiernie temperowane dźwięki zgadzały się z wzorcową częstotliwością drgań kamertonu, coś mi nie stroiło, kłóciło się z logiką przebiegu muzycznego. Gdyby nie wielogodzinne rozmowy z Kacprem Miklaszewskim, niestrudzonym orędownikiem symboliki tonacji i barw poszczególnych instrumentów, pogubiłabym się ze szczętem.

Christian Friedrich Daniel Schubart, niemiecki poeta okresu Sturm und Drang, kompozytor i organista, dyrektor muzyczny teatru w Stuttgarcie, tak precyzyjnie powiązał konkretne tonacje z afektami, że dziś aż trudno uwierzyć, by twórcy nie czuli się skrępowani tym sztywnym schematem. Sęk jednak w tym, że Schubart tego schematu nie wymyślił: on tylko usystematyzował pewne reguły rządzące zachodnioeuropejską kulturą muzyczną co najmniej od wczesnego baroku. Opisy zawarte w jego fundamentalnym traktacie Ideen zur einer Ästhetik der Tonkunst są tyleż obszerne, co zdumiewająco dokładne. W tonacji Des-dur kryje się pożądanie graniczące z rozpaczą albo ekstazą; nie sposób nią oddać radosnego śmiechu, najwyżej pełen zachwytu uśmiech zakochanego; można w niej zapłakać, trudniej już lamentować wniebogłosy. To zdradliwa tonacja – kompozytorzy powinni mieć to na uwadze i wyrażać za jej pomocą uczucia naprawdę niezwykłe, przypisywać ją bohaterom o dobitnych cechach charakteru. Dis-moll: tonacja udręki, dojmującego bólu i desperacji, symbol najciemniejszych stron ludzkiej egzystencji, ewokuje atmosferę strachu i zwątpienia, odzwierciedla beznadziejne porywy serca. Gdyby duchy miały dar słowa, z pewnością mówiłyby w dis-moll.

Każda z tonacji inaczej „układa się” w ludzkiej krtani, inaczej brzmi w wiolonczelach niż w trąbkach, osadzone w niej melodie i współbrzmienia skrzą się odmiennymi barwami. Nie chodzi o to, by tonację rozpoznać, zidentyfikowawszy bezbłędnie rodzaj i liczbę znaków przykluczowych. Chodzi o to, by ją umiejscowić na tle otaczającego pejzażu dźwiękowego, zrozumieć wewnętrzne zależności w obrębie systemu dur-moll. Wymaga to czasem wieloletniego obycia z salą koncertową (niekoniecznie słuchu absolutnego), niepomiernie jednak zwiększa przyjemność obcowania z dziełami dawnych i całkiem niedawnych mistrzów. Uzmysławia, że Beethoven z rozmysłem obdarzył swojego Florestana „niewokalną” tonacją As-dur – kojarzoną z lochem, zgnilizną i spokojną rezygnacją; że reżyser Werner Herzog podobnie z rozmysłem powiązał Stroszka, ulicznego grajka, który większość życia spędził w więzieniu, z dźwiękami Beethovenowskiej Sonaty fortepianowej As-dur op. 110. Zrozumienie tych zależności pozwala docenić kunszt muzyków, którzy świadomie bądź instynktownie włączają się w grę materiałem tonalnym w utworach Wagnera, Bartóka albo Ryszarda Straussa. Ułatwia analizę aury brzmieniowej w dziełach niektórych kompozytorów współczesnych, którzy odeszli wprawdzie od systemu dur-moll, nie rezygnują jednak z odniesień tonalnych – dla przykładu wystarczy przywołać twórczość Pawła Szymańskiego.

Wybraliśmy się na kolację ze znajomym instrumentalistą, który podobnie jak ja nie może się nadziwić, że sztuczny podział na muzykę tonalną i muzykę modalną zakorzenił się tak głęboko w dzisiejszym sposobie myślenia o naszej najulubieńszej ze sztuk. Racząc się domowym winem z karafki i rwąc na kawałki rozłożystą pizzę, gderaliśmy, że jedno drugiego nie wyklucza, choć w systemach harmonicznych melodia zasadniczo wynika ze struktury współbrzmień, w modalnych zaś ewentualne współbrzmienia wynikają z ruchu melodycznego. Mądrzyliśmy się bez opamiętania, przechwalaliśmy się wybitnym słuchem, znajomością symboliki tonacji, umiejętnością analizy akordów i rozróżniania mikrointerwałów, jakich na żadnej klawiaturze nie uświadczysz. Kiedy ego napęczniało nam już do rozmiarów balonu na ogrzane powietrze, znów naszły mnie wątpliwości. A jeśli dawni teoretycy istotnie dorobili ideologię do tych wszystkich Fis-durów i dis-molli, a myśmy ulegli sugestiom?

Zgarnęłam z talerza ostatnie okruszki i spytałam kolegę znienacka, jaką przypisałby mi tonację. „D-moll” – odparł bez wahania. Sceptyczna część mojej natury nie dawała za wygraną. „Terefere, zna cię nie od dziś i poszedł po linii najmniejszego oporu. Czyta twoje teksty, wie, że masz skłonność do nostalgii i melancholii, to co miał powiedzieć? D-moll, smętna, miękka, żeńska tonacja, piekło, chandra, śmierć, te rzeczy. Nic szczególnego”. Sęk w tym, że d-moll idealnie „siedzi” w skali mojego głosu, naturalnie wchodzi w więzadła, zaciera różnice między śpiewem a mową. Niech sobie będzie najsmutniejszą tonacją świata, ale do mnie pasuje, nie mniej niż do lutni, gitary i skrzypiec. Mówi o mnie wszystko, jak Fis-dur o Sinobrodym.

(tekst dostępny także pod linkiem: http://mwm.nfm.wroclaw.pl/articles/424-jaka-jestes-tonacja na stronie miesięcznika „Muzyka w Mieście”)

Opera zmienia płeć

Zaprzątnięci własnymi sprawami, chyba trochę zbagatelizowaliśmy kolejną decyzję prezydenta Stanów Zjednoczonych, który we środę ogłosił na Twitterze, że rząd USA nie zezwoli osobom transpłciowym na służbę w armii amerykańskiej – w jakimkolwiek charakterze. Może przypomnijmy, że pół roku temu Trump unieważnił dyrektywę Obamy, zobowiązującą szkoły do zapewnienia transseksualnym uczniom swobody wyboru toalety. Dlaczego o tym piszę? Między innymi dlatego, że mam wśród przyjaciół osoby transpłciowe i zdaję sobie sprawę z ich dramatów. Między innymi dlatego, że dwa lata temu byłam w Scottish Opera na przedstawieniu, które zyskało całkiem nową postać wskutek powikłanych losów autora libretta.

***

„Kiedy byłam chłopcem, miałam bardzo silne poczucie, że kiedyś zostanę pisarzem” – wyznała Jo Clifford, autorka libretta do Inés de Castro, opery szkockiego kompozytora Jamesa MacMillana. Wznowionej przez Scottish Opera prawie dziewiętnaście lat po prapremierze, w zmienionej szacie muzycznej, w diametralnie odmiennej inscenizacji, z zupełnie inaczej rozłożonymi akcentami dramatycznymi. Głównym motorem tych zmian była osobista tragedia Clifford, która skłoniła ją do podjęcia pewnej radykalnej decyzji. Gdyby losy librecistki potoczyły się innym torem, niewykluczone, że Inés – w 1996 roku przyjęta z mieszanymi uczuciami przez widownię Międzynarodowego Festiwalu w Edynburgu – nieprędko ujrzałaby światło dzienne, uznana za dzieło niezborne pod względem narracyjnym, epatujące przesadnym okrucieństwem, pozbawione nośnego i czytelnego przesłania.

Ze sztuką Inés de Castro, luźno nawiązującą do szesnastowiecznej portugalskiej tragedii Antónia Ferreiry, kompozytor zetknął się po raz pierwszy w 1989 roku na przedstawieniu w edynburskim Traverse Theatre – mekce nowej dramaturgii, doskonale znanej polskim teatromanom, choćby dzięki współpracy Richarda Demarca, założyciela tej sceny, z Tadeuszem Kantorem i jego grupą Cricot 2. MacMillan z miejsca docenił potencjał operowy tej krwawej historii o romansie żonatego następcy tronu Portugalii i galicyjskiej damy dworu, zamordowanej na rozkaz króla-ojca, zaniepokojonego wojną domową w ościennej Kastylii. Nic zresztą dziwnego: tragiczne dzieje Inés inspirowały kompozytorów od dwustu lat z okładem i stały się kanwą kilkudziesięciu oper i baletów, także dwudziestowiecznych.

Młodego szkockiego muzyka uderzył jednak uniwersalizm, a zarazem potworność tej przypowieści o nadrzędnej racji stanu, niszczącej wszystko, co zagraża bezpieczeństwu narodu. MacMillan wpadł na pomysł, żeby wykorzystać sztukę z Traverse jako podstawę libretta, i w porozumieniu z ówczesnym dyrektorem Scottish Opera przystąpił do pisania swojej pierwszej opery. Finał prac nad partyturą zbiegł się z kulminacją konfliktu na Bałkanach, który odcisnął się mocnym piętnem w sercu kompozytora – głęboko wierzącego katolika, a zarazem gorliwego działacza społecznego. Boleśnie aktualne przesłanie Inés de Castro zginęło jednak w poszumie historyzujących kostiumów i w szeleście papierowych postaci, wykreowanych przez inscenizatorów prapremiery. Widzom zapadła w pamięć groteskowa makabreska, przeraźliwie niespójna z gęstą, wyrafinowaną muzyką MacMillana. Szkocka Inés poszła w zapomnienie i nic nie wskazywało, że stamtąd powróci.

W tym samym czasie Sue Innes – dziennikarka, wykładowczyni uniwersytecka i działaczka feministyczna – była w pełni sił twórczych, cieszyła się macierzyństwem, żyła w szczęśliwym związku, i nic nie wskazywało, że wkrótce umrze na raka mózgu. Jej mąż, z którym przed ślubem żyła w hipisowskiej komunie, a który później imał się najróżniejszych zajęć, od konduktorowania w autobusach, poprzez pracę sanitariusza w szpitalu, aż po prowadzenie kursów jogi, zyskał wreszcie uznanie jako dramatopisarz. Po sukcesie Losing Venice na deskach Traverse w 1985 roku tworzył niezmordowanie kolejne sztuki. Cztery lata później wystawił swoją Inés de Castro. Szesnaście lat później pochował żonę i został na świecie sam z dwiema córkami. Po odejściu jedynej osoby, którą kochał tak mocno, by z myślą o niej stłamsić własną tożsamość, podjął decyzję o zmianie płci. Nazywał się John Clifford. Teraz ma na imię Jo.

Fot. Ken Dundas.

I nagle wszystko zaczęło składać się w całość. Dwuznaczna moralnie, manipulująca uczuciami widzów Inés odsłoniła całkiem nowe oblicze: twarz przedmiotowo traktowanej kobiety, bezsilnej matki dzieci mordowanych w imię obcej racji stanu, ofiary opresyjnego systemu władzy. James MacMillan z zapałem przystąpił do korekt w partyturze, usunął sceny zaburzające ciągłość narracji, nadał partiom wokalnym bardziej „ludzki” wymiar, osadzając je w naturalnej tessyturze poszczególnych głosów. Nie wyszedł z ram tradycyjnej formy operowej: przeciwnie, tym mocniej zaakcentował ciągłość spuścizny Wagnera, Straussa, Brittena i Berga, po mistrzowsku żonglując konwencją arii, ansambli i rozbudowanych scen zespołowych. Przede wszystkim jednak zrozumiał, że tragedię Inés trzeba wreszcie przedstawić z innej, kobiecej perspektywy, spojrzeć na nią oczyma przejętej troską matki. Nawiązał współpracę z Olivią Fuchs, reżyserką wykształconą w Wielkiej Brytanii, Niemczech i Stanach Zjednoczonych, cenioną za prostotę stylu, precyzję gestu, a zarazem wnikliwość psychologiczną w budowaniu relacji między postaciami.

Fuchs osadziła narrację w niezbyt odległej czasowo, a mimo to niedookreślonej scenerii kraju ogarniętego kryzysem. Ani to Chile pod władzą Pinocheta, ani Argentyna z epoki wojny o Falklandy, ani grecka junta czarnych pułkowników. Jesteśmy wszędzie i nigdzie, w ponurym, zrujnowanym państwie, rządzonym przez mężczyzn w wojskowych mundurach, słuchających podszeptów makiawelicznych doradców o wyglądzie typów spod ciemnej gwiazdy. Z wszechobecnej szarości wybija się tylko czerwień kostiumu Inés – jak się wkrótce okaże, zapowiedź krwawej łaźni, którą szykuje dla niej okrutny Pacheco w porozumieniu z królem Alfonsem. Niemal każdy element scenografii Kaia Fischera odegra w tym przedstawieniu symboliczną rolę. Wypalony szkielet budynku stanie się zarówno pręgierzem, pod który zagonią Inés mściwe Portugalki, jak i krzyżem, pod którym jej zrozpaczony kochanek będzie wygrażał Bogu. Ciasny, szary prostopadłościan, z którego sypie się popiół, okaże się kolejno schowkiem na zabawki, kryjówką dzieci Inés, wreszcie jej metaforycznym grobem, zwielokrotnionym w tle do postaci złowieszczego kolumbarium, sugerującego zawrotną liczbę ofiar reżimu. Intymny rekwizyt wstrząśnie widzem bardziej niż dosłowny obraz przemocy: kiedy Pacheco przyniesie Inés wieści o zamordowaniu jej synów, ta w tępym szoku obejrzy ich odcięte głowy i załamie się dopiero na widok zakrwawionej lalki ze szmatek. Kłęby pomazanych czerwienią żołnierskich koszul, które kobiety bezskutecznie próbują doprać na początku drugiego aktu, pod koniec przemienią się w rzekę krwi, rwącą u stóp skompromitowanego króla Alfonsa.

Nie ma w tym dramacie postaci jednoznacznych. Olivia Fuchs podkreśliła to jeszcze dobitniej, wzbudzając w widzach współczucie dla najgorszego łotra, z drugiej zaś strony siejąc ziarno zwątpienia w intencje nieszczęsnych kochanków. Pacheco mści się na Inés za śmierć własnej matki, która zginęła z rąk jej pobratymców. A przecież w ostatniej chwili powstrzymuje swoich popleczników przed zbiorowym gwałtem na „obcej” – żeby skazanej na śmierć oszczędzić przynajmniej tego upodlenia. Kiedy królewicz Pedro idzie na wojnę z rozkazu ojca, zamiast czułego pożegnania brutalnie odtrąca Inés – w imię wyższej racji stanu. Brawurowa scena szaleństwa infantki Blanki – bezpłodnej, niekochanej, ogarniętej ślepą zazdrością – przywodzi na myśl ogólniejszą refleksję nad ceną, jaką musi ponieść każda kobieta u władzy. Jedyną postacią, która wnosi smutny spokój w ten potworny chaos, jest Kathleen Wilkinson w podwójnej roli Niani i Starej Kobiety (figura opiekuńczej Śmierci, kładącej kres doczesnym cierpieniom bohaterów).

Cała ta ponura historia nie robiłaby takiego wrażenia, gdyby nie wyśmienita gra aktorska solistów, idących posłusznie za każdą sugestią reżyserki. Do dziś mam przed oczyma galerię tych pękniętych wewnętrznie postaci. Przerażający, a zarazem tragiczny w swym mechanicznym okrucieństwie Pacheco (Paul Carey Jones); naiwna, manipulowana przez wszystkich Inés (Stephanie Corley); zdradzony przez ojca Pedro, który po stracie ukochanej osunie się w czyste szaleństwo (Peter Wedd); władcza, bezlitosna, przeraźliwie samotna Blanca (Susannah Glanville). Zdezorientowany król, który nie potrafi przyjąć nawet dobrodziejstwa własnej śmierci (Brindley Sherratt).

W finale kryje się jednak nadzieja. Po upiornej koronacji wydobytych z grobu zwłok Inés następuje moment przesilenia. Przerażeni dworzanie pierzchają we wszystkie strony, wyczerpany Pedro zasypia u stóp trupa, na scenie pojawia się duch zamordowanej. Widzi go tylko dziewczynka, która chwilę zamarudziła i nie zdążyła pójść ze wszystkimi. Inés wdaje się z nią w czuły, macierzyński dialog, poucza z zaświatów, co robić, żeby nie powtarzać w nieskończoność błędów popełnianych przez żywych. Kończy znamiennym wyznaniem: „Chciałabym mieć córkę”.

Czy trzeba aż tak dramatycznego gestu, jak zmiana płci librecisty, żeby kompozytor spojrzał na tę tragedię oczyma odwiecznych ofiar wojny – matek, żon, kochanek, pomordowanych dzieci, zostawionych na pastwę losu starców? Czy naprawdę trzeba się wybrać aż do dalekiej Szkocji, żeby ujrzeć nieznane u nas oblicze żarliwego katolicyzmu – współczującego, gotowego na ustępstwa, otwartego na inność i obcość? Na te pytania wciąż szukam odpowiedzi.

(tekst dostępny także pod linkiem: http://www.teatr-pismo.pl/przeglad/1099/opera_zmienia_plec/ na stronie miesięcznika „Teatr”)

Anioły bez przebaczenia

Ja wiem, że dziś wszyscy o czymś innym. Do pewnego momentu ja też. Ale już dość, wracam do swoich baranów, przeglądam archiwa i wyciągam z nich – specjalnie dla Państwa – recenzję z przedstawienia, które za kilka miesięcy od dziś być może nie miałoby szans ujrzeć światła dziennego w Polsce. A jeśli nawet, to większość krytyków pisałaby o nim zdrętwiała ze strachu, że ocenzurują, wyrzucą z pracy, zamkną portal internetowy albo wytoczą proces o cokolwiek. Proszę mieć to na względzie i walczyć dalej o naszą wolność, choćby nie wiem jak trudną.

***

Anioły w Ameryce nie są sztuką o początkach epidemii AIDS w Stanach Zjednoczonych. Podobnie jak Czarodziejska góra nie jest powieścią o śmiertelnym żniwie, jakie na przełomie XIX i XX wieku zbierała w Europie gruźlica. Dramat Tony’ego Kushnera nawiązuje do nieco już przebrzmiałej figury choroby jako zwierciadła systemu, metafory krzywdzących wyobrażeń społecznych, symbolu wzbudzającej trwogę obcości. AIDS jest w Aniołach… zaledwie pretekstem, rusztowaniem, na którym Kushner zbudował znacznie donioślejszą narrację: opowieść o wielorakiej naturze ludzkich emocji, o duchowości i religii w dobie tryumfu gospodarki rynkowej i schyłku manichejskiej wizji świata rozpiętego między dobrem a złem, o degradacji środowiska naturalnego, o problemach nowej wędrówki ludów, o walce płci, prześladowaniach mniejszości seksualnych, emancypacji wykluczonych i – last but not least – o śmierci i wciąż niezgłębionej tajemnicy zaświatów. Przy tym w gruncie rzeczy opowieść dość hermetyczną dla odbiorcy z drugiej strony oceanu, opartą na recyklingu przetrwałego amerykańskiego mitu, z którego elementów Kushner składa tożsamość narodu niejako od nowa, i to na kilku poziomach naraz. Kushnerowski post-Amerykanin jest zwierzęciem politycznym, stworzeniem wielorasowym, o niejednoznacznej płci kulturowej, które w obliczu nieuchronnych przemian musi zredefiniować swój status społeczny, znaleźć własny, skuteczny sposób na funkcjonowanie w ponowoczesnej wspólnocie. Stąd mnogość wątków, epickie rozmiary dzieła, konieczność wcielania się przez aktorów w kilka postaci naraz: bohaterów odmiennej płci i wyznania, czasem też istoty anielskie, przybywające z innego porządku rzeczywistości.

Sztuka Kushnera (a właściwie dwie sztuki: Millennium Approaches i Perestroika, które można też inscenizować oddzielnie) doczekała się kilku adaptacji, między innymi filmowej, w postaci słynnego sześcioodcinkowego serialu w reżyserii Mike’a Nicholsa, ze scenariuszem samego dramatopisarza. Peter Eötvös, znany w Polsce między innymi jako autor Lady Sarashiny, doskonale przyjętej po wystawieniu w TW – ON, skorzystał z zaproszenia paryskiego Théâtre du Châtelet i ujął dramat, pierwotnie blisko siedmiogodzinny, w skondensowaną formę operową. Opracowanie libretta powierzył swojej żonie Marii Mezei, która „streściła” Anioły… zgodnie z sugestią kompozytora: „nie skupiam się na aspektach politycznych, staram się raczej podkreślić skomplikowane relacje między postaciami, dramatyzm i napięcie budowane przez bardzo wyrazisty, mocny język sztuki, a także nastrój wszechobecnej halucynacji”. Eötvös podszedł do materii dzieła sumiennie, zostawiając sobie jednak szeroki margines swobody twórczej: pojechał do Nowego Jorku, odwiedził kilka miejsc, które zainspirowały Kushnera, nawiązał kontakt z paroma gwiazdami sceny gejowskiej, w swoich muzycznych wizjach anielskich nawiązał jednak przede wszystkim do własnych doświadczeń kompozytorskich i wielu lat współpracy z zespołem Karlheinza Stockhausena. Powstała opera swoiście hybrydowa: z odniesieniami do musicali Sondheima i klasyków amerykańskiego rocka, z wyrazistymi partiami solowymi wplecionymi już to w misterną, spektralną z ducha tkankę orkiestrową, już to w elektronikę z elementami muzyki konkretnej. Zamiast „opowiadać” treść sztuki, Eötvös stworzył muzyczną ewokację epoki, w której Kushner pisał swój dramat. Z jego wizji umknęły nie tylko aluzje polityczne, ale też kilka bardziej poetyckich, „lirycznych” obrazów Kushnera, między innymi słynna zasypana śniegiem Antarktyda z narkotycznego snu Harper, sfrustrowanej żony niepogodzonego ze swym homoseksualizmem mormona Josepha Pitta. Została sugestywna, naładowana emocjami zapowiedź nadciągającej apokalipsy – oddana z iście operową przesadą, w zgodzie z nastrojem tamtych „okrutnych czasów”, w których ludzie doświadczali „rzeczy jeszcze straszliwszych” niż plaga AIDS.

Fot. Kris Ćwik.

Opera Eötvösa odniosła ogromny sukces na paryskiej prapremierze w 2004 roku, zdyskontowany szeregiem kolejnych inscenizacji po obu stronach oceanu. Do Polski zawitała po raz pierwszy w wykonaniu koncertowym, w ramach II Festiwalu Opery Współczesnej we Wrocławiu. W 2014 roku zobaczyliśmy ją w pełnej wersji scenicznej, przygotowanej przez węgierskiego reżysera Andrása Almási-Totha, który współpracował z Eötvösem już wcześniej, między innymi przy As I Crossed a Bridge of Dreams i Radamesie. Wrocławskie Anioły… rozegrał w ujednoliconej przestrzeni, gdzie poszczególne plany „wżerały się” w siebie z intensywnością halucynacyjnych wizji protagonistów: sypialnia Priora Waltera sąsiadowała z biurkiem w kancelarii prawniczej Roya Cohna, stylizowane na broadwayowskie musicale zaświaty pojawiały się i znikały za złocistą kotarą w nowojorskim apartamencie, przeszkloną windą podróżowali żywi, umarli i anioły. Almási-Toth oparł się pokusie dosłowności w przedstawianiu choroby i rysowaniu intymnych relacji między bohaterami: szczęśliwie obyło się bez golizny, płynów ustrojowych i sugestywnych obrazów rozkładu za życia. Niestety, reżyser odbił sobie w scenach z duchami, które z bliżej nieokreślonych przyczyn wystylizował na zombie z trzeciorzędnych horrorów, niwecząc wszelkie napięcie dramatyczne, zawarte przecież nie tylko w tekście, ale i w samej narracji muzycznej. Stworzenie nastroju „wszechobecnej halucynacji” wymaga umiejętnego zatarcia granic między światem a zaświatami: w Aniołach… martwi są niejednokrotnie bardziej krwiści i „organiczni” niż nieszczęśnicy umarli za życia, zasklepieni w całunie własnych kłamstw, uprzedzeń i podłości. To cyniczny koniunkturalista Roy Cohn skazał się na śmierć, wydając wyrok na Ethel Rosenberg, mimo że prokuratura nie znalazła wystarczającej liczby dowodów, by oskarżyć ją o szpiegostwo. Jeśli ktoś z nich dwojga zachował zdolność empatii, to właśnie Ethel. Royem powoduje zwierzęcy instynkt strachu przed śmiercią. Własną, niczyją inną. Śmiercią zajadłego homofoba na AIDS, „grzeszną” chorobę homoseksualistów.

Niewykluczone, że w niektórych epizodach zawinił też brak umiejętności aktorskich. W międzynarodowej obsadzie bez trudu dało się wskazać śpiewaków polskich, którzy poza jednym, chwalebnym wyjątkiem – kontratenora Łukasza Dulewicza (Belize, Mr Lies, Kobieta, Anioł Afryka) – wyróżniali się fatalną dykcją i nieudolnym gestem scenicznym. Szkoda tym większa, że kilkorgu z nich, zwłaszcza Aleksandrze Kubas-Kruk (Anioł, Głos), udało się stworzyć wyśmienite kreacje wokalne, w pełni zasłużenie nagrodzone rzęsistymi brawami wrocławskiej publiczności. Z gości zagranicznych na najgorętszą owację (której nie było, przynajmniej na drugim przedstawieniu) zasłużył fenomenalny amerykański baryton David Adam Moore, od kilku inscenizacji święcący triumfy w głównej partii Priora Waltera, doskonały aktorsko, ujmujący muzykalnością i kulturą śpiewu. Pod względem muzycznym spektakl stał na bardzo wysokim poziomie, wyegzekwowanym ręką samego kompozytora, po premierze zastąpionego przez niemieckiego dyrygenta Christiana Schumanna.

Anioły w Ameryce są jednym z najwyżej cenionych dzieł Eötvösa. A jednak coś mi w tej operze zgrzyta. Spod przyciętych wątków sztuki Kushnera przeziera gruba fastryga. Konstrukcja się chwieje, narracja grzęźnie na mieliznach niedopowiedzeń i niekonsekwencji. Brakuje sceny zapadającej w pamięć do końca życia, oddającej sprawiedliwość najważniejszemu przesłaniu Kushnerowskiego dramatu: że istotą miłości, tej właśnie miłości, która daje nadzieję, jest przebaczenie. Pominiętej przez librecistkę sceny, w której Louis Ironson, wiarołomny partner Priora, na prośbę Belize recytuje kadisz za zmarłego Cohna, a zapomniane słowa podpowiada mu duch Ethel, wysłanej przez tegoż Cohna na krzesło elektryczne. I oboje, najpierw Ethel, potem Louis, kończą swoją modlitwę czułym, niemalże pieszczotliwym, rozdzierającym „ty skurwielu”. U Eötvösa Ironson znika ze sceny przedwcześnie, bohaterskie posłannictwo walczącego z chorobą Priora zawisa w próżni, groteskowa Ethel poprzestaje na odśpiewaniu Cohnowi żydowskiej kołysanki, za co doświadcza kolejnego upokorzenia od swego niegdysiejszego kata. A przecież katu wybaczono. Przecież Prior dotrwa do epilogu i będzie mógł dalej – mimo niemocy Aniołów – prowadzić swoje „Wielkie Dzieło”. Właśnie dlatego, że Louis i Cohn odkupili swe winy. Wsparli Priora zbawienną dawką AZT, które nie uchroniło przed śmiercią Cohna, ale dało nadzieję żywym. Tej ofiary i tej nadziei zabrakło w operze Eötvösa. Została tylko przepiękna muzyka.

(tekst dostępny także pod linkiem: http://www.teatr-pismo.pl/przeglad/984/anioly_bez_przebaczenia/ na stronie miesięcznika „Teatr”)