Tysiąckrotnym okiem owada

Przyznaję bez bicia – ten tekst publikuję w ramach czynności zastępczych. Od rana żyję doniesieniami o planowanej akcji ratunkowej w masywie Nanga Parbat. Tomka Mackiewicza miałam przyjemność poznać kilka lat temu, na słynnym Włóczykiju, czyli gryfińskim zlocie podróżujących wariatów. On opowiadał o swojej ukochanej górze, ja – o swoim ukochanym Afganistanie. Doskonale rozumiem jego pasję – realizowaną na przekór światu, wbrew głosowi zdrowego rozsądku. Ja też jeździłam w miejsca, gdzie ubezpieczenie przestaje obowiązywać, ja też chodziłam i chodzę po górach. Również wysokich. Niech ta recenzja – z doskonałej opery o podróży w kosmos – zaczaruje tę pakistańską rzeczywistość 7400 m n.p.m., po nocy ciemnej, wietrze wiejącym prawie 100 km/h, przy temperaturze spadającej poniżej minus 40 stopni. Drodzy Państwo – proszę trzymać kciuki za Eli, za Tomka i polskich himalaistów spod szczytu K2, którzy jutro wyruszą im w sukurs. Cuda się czasem zdarzają.

***

Musze oko składa się z kilku tysięcy maleńkich fasetek i rejestruje dziesięć razy więcej obrazów na sekundę niż oko ludzkie. Czy to oznacza, że mucha widzi ostrzej lub więcej niż człowiek? Wprost przeciwnie, można za to pokusić się o stwierdzenie, że widzi od nas „szybciej”. Nie rejestruje płynnego obrazu, tylko sekwencję oderwanych od siebie ujęć, obserwując otaczający ją świat niejako w zwolnionym tempie.

Podobnie stara się patrzyć na rzeczywistość Georgi Gospodinow, poeta, prozaik i dramaturg, jeden z najpopularniejszych współczesnych autorów bułgarskich. Jego narracje są fragmentaryczne, a zarazem spójne, oddają uniwersalny stan rzeczy przez pryzmat doświadczeń jednostki, zatrzaśniętej w swojej własnej, „prywatnej apokalipsie”. Ta zaś – w przeciwieństwie do apokalipsy biblijnej – trwa w nieskończoność, jest ciągłym umieraniem duchowym, które nie znajduje należnej przeciwwagi w śmierci fizycznej. Mała, codzienna apokalipsa rozgrywa się w atmosferze żalu, a może bardziej tęsknoty, którą Gospodinow określa nieprzetłumaczalnym ponoć na żaden język słowem „tyga”. To smutek po czymś, co się nigdy nie wydarzyło, połączony z bolesną świadomością, że życie przecieka nam przez palce, że pewne marzenia nigdy się nie spełnią, że u sedna tych gorzkich rozczarowań tkwią nie tylko nasze błędne decyzje i osobiste zahamowania, ale też mnóstwo uwarunkowań zewnętrznych.

Co odróżnia Gospodinowa od innych piewców ponowoczesnej melancholii, to znakomite wyczucie groteski. Nawracającym motywem w jego twórczości jest właśnie mucha: komiczny świadek wielkich tragedii, brzydka narratorka pięknych opowieści, symboliczna esencja ludzkiej rzeczywistości. Mucha jest stworzeniem małym i niesłusznie lekceważonym. Towarzyszy nam od stuleci: jako odwieczne utrapienie i wyśmienity model eksperymentów naukowych. Przysparza ludziom udręk i w anonimowej masie cierpi katusze za ludzkość: daje sobie wyrywać nogi, uszkadzać komórki nabłonkowe i wysyłać się w kosmos. W pisarstwie Gospodinowa odwraca antropocentryczny porządek świata, wdziera się nachalnie w myśli autora: jak w bułgarskim idiomie „wyrti mi se edna mucha w glawata”, który oznacza natrętną fantazję, zafiksowanie na sprawach z pozoru błahych, któremu – paradoksalnie – lepiej się poddać bez walki, żeby ocenić codzienność na trzeźwo.

Gliwicki kompozytor Aleksander Nowak – o którego debiucie operowym Sudden Rain wspomniałam kiedyś ciepło na łamach „Ruchu Muzycznego” – wysłuchał w radiowej Trójce wywiadu, którego Gospodinow udzielił w 2012 roku w związku z promocją zbioru opowiadań I inne historie. Nowak nie zasypiał gruszek w popiele: po powrocie do Bułgarii pisarz zastał w skrzynce e-mail z propozycją napisania libretta do polskiej opery współczesnej. Nie zgodził się. Kompozytor nie ustąpił. Tak długo nagabywał Gospodinowa, podsyłając mu fragmenty swoich kolejnych utworów, aż wreszcie postawił na swoim. Po roku współpracy narodziła się Space Opera: historia „pierwszej załogowej wyprawy na Marsa, opowiedziana głosami małżeńskiej pary astronautów w średnim wieku, podróżującej na gapę muchy, kierownika lotu – mężczyzny o niezbyt czystych intencjach – oraz chóru reprezentującego już to muszki owocowe, już to resztę ludzkości”, jak próbowałam ją streścić w zapowiedziach nowego sezonu w poznańskim Teatrze Wielkim, sama jeszcze nie wiedząc, co streszczam, co usłyszę i co zobaczę na scenie.

Teraz już wiem, że Nowak wykazał się genialnym instynktem. Libretto, inspirowane zaplanowaną na 2018 rok misją kolonizacji Czerwonej Planety w ramach działań pewnej prywatnej fundacji amerykańskiej, rozgrywa się na trzech poziomach. Dwa poziomy „rzeczywiste” – czyli wątek Adama i Ewy, archetypowej pary ludzkiej, która ma spędzić półtora roku w szczelnie zamkniętej kapsule, oraz wątek wspomnianego już kierownika lotu, a zarazem Producenta i wodzireja telewizyjnego reality show, którego sukces zapewni organizatorom zwrot kosztów przedsięwzięcia – sprawiają wrażenie mniej istotnych, podrzędnych wobec surrealistycznej narracji prowadzonej przez zwierzęce ofiary ludzkich marzeń o podboju Kosmosu. Prawdziwym bohaterem Space Opery jest Mucha – zdwojona przez Gospodinowa i Nowaka do postaci swoistego porte-parole protagonistów – komentująca ich poczynania z niecodziennej perspektywy tysięcy fasetek muszego oka, trwająca przy nich w chwilach zwątpienia niczym owadzi Bóg w Dwójcy Jedyny, kusząca do zbawiennego grzechu nieposłuszeństwa Producentowi na podobieństwo biblijnego węża. Wszystkie te trzy wątki spina klamrą komentarz Chóru Dusz wszelkich istot wysłanych przez człowieka w przestrzeń kosmiczną – much, psów (w tym emblematycznej Łajki, która na początku drugiego aktu śpiewa swój wstrząsający lament), myszy, rezusów i makaków. Dusz przebywających w jedynym raju uznawanym przez Gospodinowa – raju niewinnych zwierząt. Libretto, zamknięte w szesnastu scenach włącznie z prologiem i epilogiem, przywodzące na myśl skojarzenia z pamiętną konstrukcją Brittenowskiej Śmierci w Wenecji, jest bodaj najmocniejszym ogniwem Space Opery, plasującym dzieło znacznie powyżej oczekiwań publiczności, która spodziewała się klasycznej love story w futurystycznym sztafażu. Doskonale przetłumaczone na angielski przez amerykańską bułgarystkę Angelę Rodel, ukształtowało też tkankę muzyczną utworu: trudną, uwitą z niejednorodnych, a zarazem fascynujących współbrzmień, bogatą w warstwie orkiestrowej, zmysłową w partiach wokalnych, nawiązującą mądrze, bez zbędnych kryptocytatów, do spuścizny tytanów XX wieku, z całkiem już nieoczywistym Strawińskim na czele.

Gospodinow stworzył doskonałe libretto, Nowak obudował je muzyką na wskroś nowoczesną, przy tym jednak głęboko osadzoną w wielowiekowej tradycji „prawdziwej” opery. Obaj zmieścili się w ramach strategii postmodernistycznej, nie ulegając zgubnej pokusie prowadzącej donikąd dekonstrukcji. Niestety, nie dotrzymała im kroku reżyserka i scenografka przedstawienia, Ewelina Pietrowiak. W rozmowie z Michałem Stankiewiczem, opublikowanej w książeczce programowej, zdobyła się na tyleż odważne, co zaskakujące wyznanie: „Mimo że do premiery pozostały zaledwie dwa tygodnie, to prawdę mówiąc Alek jeszcze nie wie, jaka jest ta inscenizacja”. Nowak odparł ze stoickim spokojem, że starał się nie mieć zbyt konkretnych oczekiwań wobec realizatorów. Trudno orzec, ile w tym specyficznie polskiego rozdźwięku między koncepcją reżyserską a intencjami kompozytora i librecisty, ile zaś presji okoliczności zewnętrznych. Pietrowiak z pewnością nie dysponowała choćby połową budżetu, który kilka lat temu pozwolił Davidowi Pountneyowi przenieść w Kosmos Latającego Holendra Wagnera (z miernym zresztą skutkiem artystycznym). Tym bardziej więc powinna była się skupić na filozoficznym przesłaniu opery, zamiast wprowadzać do niej na siłę elementy trzeciorzędnych produkcji science fiction, wzbudzających raczej skojarzenia z serialem Kosmos 1999 niż z głośnymi ostatnio filmami Interstellar i Gravitation. Zrealizowana skromnymi, chałupniczymi wręcz środkami wizja statku kosmicznego, półamatorskie projekcje, naiwnie śnieżnobiałe stroje protagonistów, kiczowata sceneria studia telewizyjnego – istotnie przywodziły na myśl tanią operę mydlaną, w której zgubiły się wszystkie „małe apokalipsy” Gospodinowa i Nowaka. Gdyby nie pełne zaangażowanie solistów (zwłaszcza świetnej Magdaleny Wachowskiej w partii Ewy i bardzo dobrze dysponowanego Bartłomieja Misiudy w roli Adama, nie wspominając już o Martynie Cymerman i Tomaszu Raczkiewiczu, którzy mimo kretyńskich kostiumów ofiarnie wcielili się w postać zdwojonej Muchy) oraz zdyscyplinowana gra orkiestry i skupiony śpiew chóru pod niezawodną batutą Marka Mosia, niewiele zostałoby nam w pamięci z tego gorzkiego moralitetu.

To dzięki nim Space Opera stała się smutną i wciąż niedokończoną opowieścią o rozbieżności naszych dążeń, o męskiej potrzebie ekspansji i kobiecym pragnieniu założenia gniazda, o zgubnej ludzkiej skłonności do antropomorfizowania wszechświata i lekceważenia pomniejszych istot, których nie da się wpisać w ten człowieczy schemat. To dzięki boleśnie pięknej muzyce Nowaka i nieomylnemu instynktowi dramaturgicznemu Gospodinowa epilog nie osunął się w banał. Kiedy w rozmyślnie niejasnym finale bohaterowie zatrzymali się w wędrówce przez czerwoną pustynię, bo marsjański Beduin kazał im zaczekać na własne dusze, chyba wszyscy pojęliśmy, że ludzkość nie jest jeszcze gotowa na ten Kosmos. I może nigdy nie będzie.

(tekst ukazał się także pod linkiem: http://www.teatr-pismo.pl/przeglad/1148/tysiackrotnym_okiem_owada/ na stronie miesięcznika „Teatr”)