Archiwum miesiąca: maj 2017

Nieszczęśliwa femme fatale

Już za dwa tygodnie bodaj najciekawsza premiera operowa sezonu w TW-ON: Umarłe miasto Ericha Korngolda, nie do końca udana pod względem dramaturgicznym, niemniej uwodzicielska muzycznie adaptacja symbolistycznej sztuki Georges’a Rodenbacha Le mirage. Po rozlicznych perypetiach premierą zadyryguje ostatecznie Lothar Koenigs – i to jest chyba najlepsza wiadomość związana z tym wydarzeniem. Znakomity niemiecki dyrygent, na początku bieżącego stulecia kierownik muzyczny Theater Osnabrück, później „wolny strzelec”, wychwalany przez krytykę za przygotowanie cyklu oper Janaczka dla Opery w Lyonie, w 2005 roku związał się z Welsh National Opera. z którą współpracował przez osiem lat. W listopadzie 2015 – w zastępstwie za Jamesa Levine’a – poprowadził Lulu w The Met, w nowej inscenizacji Williama Kentridge’a. Napisałam wówczas krótki esej o tym niedokończonym utworze Berga; tekst ukazał się w książeczce programowej łódzkiej transmisji w ramach „The Met: Live in HD”. Nie zawadzi przypomnieć: XX-wieczne opery wciąż zbyt rzadko goszczą na polskich scenach i nie cieszą się szczególnym zainteresowaniem publiczności.

***

Był chłopcem nieśmiałym, łagodnym i z pewnością rozpieszczonym przez bogatych rodziców, podobnie jak trójka jego rodzeństwa. Z początku nie interesował się muzyką. Wolał czytać książki. Pierwsze szkice kompozytorskie skreślił dopiero po śmierci ojca w 1900 roku, bez żadnego systematycznego przygotowania. Samoukiem okazał się także w znacznie drażliwszych sprawach seksu: z końcem mroźnej zimy 1902 roku, niedługo po swoich siedemnastych urodzinach, spłodził dziecko z Marią Scheuchl, dziewką służącą w wiedeńskim domu Bergów. Albina, córka Albana, urodziła się 4 grudnia. Wkrótce później młodociany ojciec podjął nieudaną próbę samobójczą. Może dlatego, że z tego wszystkiego nie zdał matury, może dlatego, że Maria odmówiła przyjęcia pomocy, zerwała kontakty z Albanem i wyprowadziła się od swoich chlebodawców. Tęsknił za córką przez całe życie, ale nigdy nie miał dość odwagi, żeby wyzwolić się od wpływów otoczenia i wejść z nią w normalną relację. Wiele lat później, w 1930 roku, przekazał jej bilet na premierę Wozzecka we Wiedniu. Najtańszy, za dwa szylingi, na czwartym balkonie.

alban-berg_c_jpg_681x349_crop_upscale_q95

Alban Berg.

Chorowity, podatny na rozmaite alergie, które wkrótce stały się przyczyną ciężkich ataków astmy, pozostał dzieckiem w skórze mężczyzny. Wpierw zależny od matki, która latami skrywała rodzinną „hańbę” zawinioną przez siedemnastolatka i próbowała wyleczyć jego młodszą siostrę Smaragdę z homoseksualizmu, wydając ją dobrze za mąż; później od swojej przyszłej teściowej, która z kolei zamknęła w domu wariatów homoseksualnego syna, a małżeństwu Albana ze swą córką próbowała zapobiec przez okrągłe pięć lat; wreszcie od żony Heleny, która mimo wewnętrznego rozpadu małżeństwa do końca zachowywała pozory, że oboje żyją w spełnionym mieszczańskim stadle.
Swą niepospolitą wrażliwość i skutecznie tłumiony sprzeciw wobec zakłamania wiedeńskiej burżuazji sublimował w sztukę, od najwcześniejszych lat obracając się kręgach stołecznych elit kulturalnych. W 1904 roku rozpoczął regularne lekcje kontrapunktu, harmonii i teorii muzyki u Arnolda Schönberga. Przyjaźnił się z Alexandrem Zemlinskym i Franzem Schrekerem. W gronie jego bliskich znajomych byli też malarze, poeci, dziennikarze, satyrycy i architekci. Dzielił z nimi przeczucie nadciągającej katastrofy, prowadził niekończące się dyskusje o pozycji jednostki w zdegenerowanej wspólnocie, fascynował się krytyką społeczną w najrozmaitszych odsłonach, począwszy od twórczości rewolucjonisty Georga Büchnera, poprzez naturalizm Gerharta Hauptmanna, skończywszy na protoekspresjonizmie Franza Wedekinda. Śledził zwierzęco zmysłowe, podszyte śmiercią i brudem obrazy Schielego i Kokoschki. Po seansach u Freuda i Adlera zraził się do psychoanalizy, uznawszy ją za nędzne oszustwo oparte na nadużyciu zaufania. Mimo czołobitnego stosunku do swojego mentora Schönberga i doskonałego rozeznania w innych zalewających ówczesny Wiedeń prądach artystycznych nie wyzbył się sentymentu do dawnej epoki. Współtworzył drugą szkołę wiedeńską, nadał jej wszakże bardziej „ludzkie” oblicze. W swojej muzyce swobodnie łączył idiom ekspresjonistyczny z odwołaniami do romantyzmu, dodekafonię z rozszerzoną tonalnością, cytaty z Bacha z aluzjami do muzyki ludowej. Dopiero niedawno badacze zaczęli przyznawać, że spuścizna muzyczna Berga jest wbrew pozorom znacznie bardziej uniwersalna i „nowoczesna” niż dorobek Schönberga i Weberna, którzy zamknęli się w sztywnych schematach z iście konserwatywną zaciętością.
Przez dziesięciolecia kojarzony w operze ze wstrząsającym Wozzeckiem, całkiem niedawno i w dość powikłanych okolicznościach został obwołany twórcą najwybitniejszego w XX wieku arcydzieła tej formy – rozpoczętej w 1927 roku Lulu, z librettem własnym kompozytora, na motywach dwóch sztuk Wedekinda. Nie było to jednak pierwsze zetknięcie Berga z motywem „kobiety pierwotnej”, figury czystego instynktu w świecie rozdartym między chciwością a pożądaniem. W roku 1905 po raz pierwszy zobaczył na scenie Puszkę Pandory, drugą część skandalizującego dyptyku Wedekinda (część pierwsza nosi tytuł Erdgeist i jest w Polsce znana pod dwoma równie niecelnymi tytułami Duch ziemi i Demon ziemi, chodzi bowiem o żywiołaka), wkrótce potem zaś symboliczną „baśń z huty szkła” A Pippa tańczy! Hauptmanna. Obydwie sztuki powiązane tym samym, germańsko-skandynawskim wątkiem tajemniczej kobiety, która wzbudza nieokiełznane namiętności i przywodzi mężczyzn do zguby. U Hauptmanna pojawiają się jeszcze elementy fantastyczne, bohaterka Wedekinda jest już pełnokrwistym, choć niejednoznacznym ucieleśnieniem współczesnego mitu: niewinnym dzieckiem, młodocianą dziwką, zepsutą kurtyzaną, prakobietą zdeformowaną przez całe zło tego świata.

kortner01aa

Puszka Pandory na scenie Schauspielhaus Berlin (1926). U góry po lewej Gerda Müller (Lulu), po prawej Fritz Kortner (Kuba Rozpruwacz), na dole Lucie Hoflich (Hrabina Geschwitz).

Decyzja o zaadaptowaniu na libretto dwóch sztuk Wedekinda zapadła niejako przypadkiem. Hauptmann postawił Bergowi zbyt wygórowane żądania finansowe. Kompozytor połączył oba ogniwa w jedno, skrócił narrację o ponad trzy czwarte w stosunku do pierwowzoru, usunął szereg postaci drugoplanowych, innym nadał zwielokrotnioną tożsamość. Narracja Bergowskiej Lulu nie rozwija się linearnie, tylko zapętla się i nawraca: bohaterka, która w prologu pojawia się na arenie cyrkowej pod symboliczną postacią węża, w finale zostaje schwytana w matnię przez swoje wcześniejsze ofiary, wcielone teraz w klientów upadłej nierządnicy. Kuba Rozpruwacz, z którego ręki ostatecznie zginie, to zawrócony w skórze monstrum doktor Schön, jedyna prawdziwa miłość Lulu, mężczyzna o niezbyt czystych intencjach, bo przygarnąwszy nieletnią ulicznicę, rzucał ją na żer kolejnym samcom, a wreszcie się jej pozbył. Ta figura zguby wynikłej ze źle ulokowanych uczuć zamorduje też hrabinę Geschwitz, która jako jedyna zostanie przy Lulu w śmierci i poniekąd zbawi ją siłą swej lesbijskiej miłości.
Wydźwięk Lulu Berga – mimo przesunięcia akcentów – jest równie niejednoznaczny jak w pierwowzorze. Kto tu jest katem, a kto ofiarą? Czy Lulu odzwierciedla zło świata, czy raczej pada ofiarą uwolnionych zewsząd demonów? Czy Lulu w ogóle istnieje? Czy ma jakieś imię, poza onomatopeicznym przydomkiem, przywodzącym na myśl paplanie raczkującego dziecka? Czy istnieją pozostali bohaterowie, czy są tylko emanacjami Lulu, odbitymi jak w zwierciadle obrazami zwierzęcego pożądania i innych pierwotnych instynktów? A może to oni ubierają Lulu w przerażające szaty, utkane z męskich stereotypów kobiecości? Ile w tej narracji jest elementów autobiograficznych, począwszy od motywu bezpowrotnie utraconej niewinności, kończąc na przemianie Wedekindowego pisarza Alwy w kompozytora? Ile aluzji do autentycznych przedstawicieli wiedeńskiej elity artystycznej?
Na niektóre z tych pytań próżno szukać odpowiedzi. Inne kryją się w muzyce – w zwierciadlanej, ułożonej w palindrom strukturze całej partytury, w seriach przypisanych poszczególnym postaciom, a wywiedzionych bez wyjątku z podstawowego szeregu charakteryzującego samą Lulu, w ogromnym zróżnicowaniu i szerokiej autonomii partii wokalnych, w malowaniu nastrojów rytmem, fakturą i barwą, w podkreśleniu efektu „zmysłowości” użyciem dwóch niecodziennych instrumentów: saksofonu altowego i wykorzystanego po raz pierwszy w muzyce klasycznej wibrafonu.

Albine

Albina, nieślubna córka Berga.

Kompozytor ślęczał nad tą operą latami, a i tak nie zdołał jej ukończyć. Wpierw przeszkodziła mu radykalna zmiana sytuacji politycznej po dojściu Hitlera do władzy, później własna śmierć, wreszcie wdowa, która przeżyła kompozytora o ponad czterdzieści lat i do końca swoich dni – powołując się na odmowę opracowania reszty materiału przez Schönberga, Zemlinsky’ego i Weberna – blokowała wszelkie inicjatywy w tym względzie. Kadłubowa wersja dwuaktowa miała premierę w 1937 roku. W latach pięćdziesiątych przyjął się zwyczaj inscenizowania śmierci Lulu w formie pantomimy z towarzyszeniem instrumentalnym. Opera i tak często gościła na scenach światowych, prawdziwy przełom nadszedł jednak w roku 1976, po ujawnieniu przez Friedricha Cerhę, że propozycję dokończenia opery otrzymał już kilkanaście lat wcześniej, prace udaremniła jednak fundacja założona przez wdowę po Bergu. Trzy lata później Opera Paryska wystawiła po raz pierwszy wersję trzyaktową – przy której Cerha z pewnością miał mniej roboty niż rekonstruktorzy Turandot albo Zoltán Kocsis, zaszczycony misją ukończenia Mojżesza i Aarona Schönberga. Berg zostawił dość wskazówek, żeby wskrzeszoną po latach Lulu uznać za w pełni autorskie, zamknięte arcydzieło.
Pozostaje mieć nadzieję, że Alban i Albina słuchają go w zaświatach razem – nieważne, czy z loży honorowej, czy z najtańszych miejsc na czwartym balkonie.

(tekst dostępny także pod linkiem: http://atorod.pl/?p=940 na stronie „Upiór w operze”)

Choroba na śmierć

Trudno być dzieckiem swojego ojca, trudno być prorokiem we własnym kraju, przede wszystkim zaś trudno być outsiderem – człowiekiem spoza środowiska, czującym, myślącym i tworzącym wbrew obowiązującym ideologiom i modom, nieznajdującym zrozumienia wśród kolegów po fachu. Kto sam, ten nasz najgorszy wróg. Jeśli pokochają, to dopiero po śmierci, im bardziej tragicznej, tym lepiej. Tak właśnie było z Tomaszem Sikorskim, o którym Marta Sokołowska napisała sztukę Holzwege, wystawioną w ubiegłym roku przez TR Warszawa, w reżyserii Katarzyny Kalwat. Tekst sztuki ukazał się w miesięczniku „Dialog” (11/2015), uzupełniony między innymi moim esejem o kompozytorze.

***

Kazimierz Sikorski, ceniony kompozytor, wybitny teoretyk muzyki i pedagog, doczekał się dwojga dzieci już po czterdziestce. Tomasz, młodszy od Ewy o dwa lata, urodził się kilka miesięcy przed wybuchem wojny. Żadne z rodzeństwa nie uczęszczało do szkoły powszechnej. Oboje chowali się w domu, pod czujnym i nadopiekuńczym okiem matki Heleny. Spędzili dzieciństwo pod kloszem, odizolowani od rówieśników, w klaustrofobicznej atmosferze domu zamkniętego, w którym rodzice nieczęsto przyjmowali gości. Tomasz był chłopcem słabego zdrowia: miał wrodzoną wadę serca i cierpiał na nietypową postać dziecięcego reumatyzmu. Dorastał jak rozpieszczone i źle zsocjalizowane szczenię, w którym płochliwość nieustannie walczy o lepsze z agresją. Siostra wspominała, że umiał być perfidny i okrutny. I że zawsze go to męczyło. I że nigdy nie umiał nic na to poradzić.

Po wojnie życie Sikorskich potoczyło się jakby normalniej. Rodzina przeniosła się do Łodzi, gdzie Kazimierz został profesorem w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej, później zaś jej rektorem. Trzynastoletni Tomek wstąpił od razu do drugiej klasy Państwowego Liceum Muzycznego. Zapowiadał się na niezłego pianistę. Zaprzyjaźnił się z kolegą z klasy, Zygmuntem Krauze. Na wakacje i ferie zimowe wybierali się całą paczką, z siostrą Ewą i starszym bratem Zygmunta. Szaleli na nartach w Zakopanem. Kąpali się w morzu i jeździli rowerami po Ustce.

tomasz_sikorski_przy_fortepianie_1_20140821_1464909701

Młody Tomasz Sikorski przy fortepianie. Fot. z archiwum UMFC.

We wrześniu 1954 roku Sikorscy wrócili do Warszawy i wprowadzili się do dawnego mieszkania Marii Dąbrowskiej przy Polnej. Na początku października Helena Sikorska zginęła pod kołami tramwaju na Filtrowej. Po śmierci żony ojciec jeszcze bardziej zamknął się w sobie. Dzieci nie umiały sobie same poradzić ze stratą matki. W Tomaszu coraz bardziej dochodził do głosu samotny, nerwowy i spłoszony szczeniak. Kiedy w 1956 roku przystąpił do pisemnych egzaminów wstępnych na warszawską PWSM, kwestię wpływu dzieła Moniuszki na rozwój muzyki polskiej zbył jednym zdaniem: „Moniuszki nie mogę już słuchać”. Potem się tłumaczył, że wyczerpał mu się wkład w długopisie.

Mimo to dostał się na studia i jego życie znów potoczyło się jakby normalniej. Wraz z Zygmuntem Krauze, Zbigniewem Rudzińskim i brytyjskim pianistą Johnem Tilburym stworzyli nierozłączną paczkę kumpli, która jeszcze w czasach studenckich zaczęła organizować w Polskim Radiu koncerty muzyki współczesnej. Na drugim roku Tomasz został przyjęty do Koła Młodych ZKP. Doczekał się pierwszych prawykonań swoich utworów, występował też jako pianista.

Tylko z dziewczynami mu nie szło. Miał kiedyś sympatię Tereskę. Podobno wspaniałą, ale się rozstali. Samotność koił ożywioną działalnością muzyczną. W 1963 roku zadebiutował na Warszawskiej Jesieni. Rok później został powołany na stanowisko asystenta na Wydziale I PWSM, przy katedrze swojego ojca. W 1965 wyjechał na stypendium do Paryża. Po powrocie kupił sobie mieszkanie na Żoliborzu. Podróżował po świecie, grał, komponował. W sierpniu 1968 roku otrzymał wiadomość, że uczelnia nie przedłuży z nim umowy z powodu „opuszczania bez usprawiedliwienia zajęć dydaktycznych”, „opuszczania kolokwiów i egzaminów” i ogólnego „niedopełniania obowiązków służbowych”. Protestował. Bezskutecznie. W odruchu desperacji wysłał nawet telegram do rektora Teodora Zalewskiego: „UPRZEJMIE ZAPYTUJĘ CZY ZWYCZAJ ODPOWIADANIA NA LISTY JEST PANU REKTOROWI ZNANY = TOMASZ SIKORSKI”. Krauze wspominał potem, że Sikorski „nie umiał jakoś zorganizować życia, żeby ustawić się ze wszystkim naokoło”. Ano nie umiał. Nie odziedziczył też po ojcu talentów pedagogicznych. W ferworze twórczym potrafił zamknąć się w którejś z sal PWSM i nie wpuścić studentów na zajęcia. Przegapił moment, w którym ojciec nie mógł już dłużej usprawiedliwiać wybryków syna.

W 1970 roku poznał Natalię Rosiewicz, która bardziej się zaopiekowała Tomaszem, niż weszła z nim w zdrowy, dojrzały związek. Oboje pasjonowali się filozofią – Natalia skończyła studia filozoficzne na UW. To ona zaczęła podsuwać mu pomysły na kolejne utwory. W 1971 roku wzięli ślub. Rok później małżeństwo się rozpadło. Mimo to dalej mieszkali ze sobą. Sikorski wielokrotnie próbował wykorzystać sytuację i namówić byłą żonę do powrotu. Bezskutecznie. Nigdy już nie związał się z żadną kobietą. Może dlatego, że w chwilach najcięższych kryzysów Natalia wyrastała jak spod ziemi i na przekór wszystkiemu starała się pomóc.

Po rozwodzie wszystko się posypało. Koledzy Sikorskiego robili kariery, zakładali rodziny, zawiązywali coraz to nowe kontakty. On coraz bardziej zamykał się w sobie i w podlewanym alkoholem świecie literackich fascynacji: twórczością Kafki, Becketta, Joyce’a, Kierkegaarda, Heideggera, Nietzschego i Borgesa. Krytyka nie rozumiała jego utworów, bywalcy koncertów nie chcieli ich słuchać, dawni przyjaciele przestali znosić jego wybuchy agresji. Wyjazd do Stanów na stypendium Fulbrighta zmarnował do cna, osuwając się na dno rozpaczy i samotności. Pił na umór. Przestał zabiegać o wykonania. Z opresji finansowych ratował go ojciec.

sikorski_z_ojcem_20140916_1575756826

Tomasz Sikorski z ojcem. Fot. Andrzej Zborski.

Teraz muzykolodzy kiwają głowami i przekonują, że w końcu lat siedemdziesiątych powstały najlepsze kompozycje Sikorskiego. Między innymi Choroba na śmierć do tekstu Sørena Kierkegaarda, wykonana po raz pierwszy na Warszawskiej Jesieni w 1977 roku. Wtedy jednak wypominano mu ciągłe awantury, dziwactwa i pijackie wybryki. Kolegium ds. Wykroczeń przy Naczelniku Dzielnicy Warszawa-Śródmieście przesłało do ZKP ogłoszenie o ukaraniu jego członka grzywną w wysokości 3000 złotych za to, że „W dniu 11.08.1980 r. ok. godz. 0:20 w W-wie, na ul. Pięknej przed restauracją „Habana” będąc w stanie nietrzeźwym głośno używał słowa wulgarne czym wywołał zgorszenie oraz zakłócił spokój i porządek publiczny”. To, co dziś uchodzi za esencję jego stylu kompozytorskiego, czyli obsesyjne powtarzanie motywów i akordów, długie wytrzymywania dźwięków, nierównoczesności w realizowaniu materiału muzycznego, kojarzyły się wówczas nieodparcie z nim samym i jego uciążliwym, krępującym zachowaniem. Jak powiedział Rudziński: „To powtarzanie u Tomka strasznie wszystkim przeszkadzało, ludzie się zżymali. Ta muzyka była – użyć chcę słowa, ale wszystko wydaje mi się banalne… – ona była męcząca”.

Dziś dawnych kolegów Sikorskiego męczą i prześladują wspomnienia postępującej degrengolady. Tuż po wprowadzeniu stanu wojennego pianista Szábolcs Esztényi spotkał go przypadkiem na obstawionym przez zomowców Placu Zamkowym. Sikorski stał na mrozie z gołą, wygoloną za zero głową, we flanelowej koszuli w kratkę i wrzeszczał, że wszyscy jesteśmy jak w więzieniu, że on sam wygląda jak więzień, bo przecież nie kłamie. Kazał Szábolcsowi spojrzeć na tych bydlaków: tylko patrzeć, jak zaczną strzelać. „Może nas zastrzelą, ale pamiętaj, ja nie kłamię!”. Wydział Spraw Lokalowych kazał mu opuścić mieszkanie przy Polnej, gdzie zamierzano urządzić muzeum Marii Dąbrowskiej, i przenieść się do znacznie mniejszego lokalu przy placu Konstytucji. Sikorski wpadł w paranoję. Zniszczył wiele bezcennych dokumentów, w poszukiwaniu podsłuchów pozrywał kable telefoniczne. Przestał spać i zaczął nękać znajomych po nocach. Leonia Piwkowska, sekretarka ZKP, dzwoniła spanikowana do Esztényiego: „Nic nie je, tylko wodę pije, chudy, dziwnie się zachowuje, nie wiem co jest?”

Kiedy w 1986 roku zmarł jego ojciec, Sikorski na krótki czas się pozbierał, dokończył kilka rozbabranych kompozycji, napisał dwie nowe. W styczniu 1988 roku wywołał skandal w Piwnicy Wandy Warskiej, przerywając swój koncert monograficzny stekiem obelg i niecenzuralnych komentarzy – pod adresem własnych utworów. Prawykonanie Omaggio na Warszawskiej Jesieni zignorował. Trzynastego listopada Natalia Rosiewicz znalazła rozkładające się zwłoki byłego męża w mieszkaniu przy placu Konstytucji. Tomasz Sikorski odszedł w tak zwanych niejasnych okolicznościach, czyli wedle wszelkiego prawdopodobieństwa zapił się na śmierć.

Rafał Augustyn pisał o jego twórczości, że w przeciwieństwie do muzyki amerykańskich minimalistów jest daleka od dosłowności, wysoce symboliczna, pełna aluzji literackich i filozoficznych. Dostrzegł w nim Europejczyka w każdym calu, z całym jego „lękiem istnienia, fobiami, obsesjami, szaleństwem”. Przypomniał, że „przymus powtarzania” – tak charakterystyczny dla kompozycji Sikorskiego – odkrył już Freud, u zarażonych śmiercią ofiar Wielkiej Wojny.

Sikorski był zarażony nie tylko śmiercią – przede wszystkim własnej matki, od której nie zdążył się odpępnić – ale też przeraźliwą samotnością i lękiem przed odrzuceniem, na które reagował zwierzęcą furią. „Wiesz co, John, ja zasypiam wściekły i budzę się wściekły”, wyznał kiedyś Tilbury’emu. Odkąd zasnął na zawsze, coraz więcej speców od muzyki najnowszej budzi się wściekłych, że dopiero teraz pomału odkrywamy jego niezwykły talent.

https://www.youtube.com/watch?v=9o_F05IybfI

(tekst dostępny także pod linkiem: http://atorod.pl/?p=895 na stronie „Upiór w operze”)

Ogromnie wielorybowi niepodobny

Przedwczoraj w warszawskim TW-ON poszło ostatnie z dwóch przedstawień Moby Dicka – wyreżyserowanej przez Barbarę Wysocką opery Eugeniusza Knapika, wznowionej po raz pierwszy od premiery w czerwcu 2014 roku. Pod tą samą batutą Gabriela Chmury, ale w całkiem innej, pod wieloma względami lepszej obsadzie. Czy to na pewno opera? Czy to w ogóle dzieło sceniczne? Gdzie doszukiwać się źródeł kryzysu „prawdziwej” formy operowej w twórczości polskich kompozytorów współczesnych? Na te i inne pytania próbowałam odpowiedzieć w recenzji z premierowego spektaklu. Przeczytałam ją raz jeszcze po latach i wciąż trwam przy swojej opinii. Również z powodu niepoprawnej miłości do arcydzieła Melville’a.

***

„Call me Ishmael” – trzy słowa, którymi Melville rozpoczął swojego Moby Dicka, stały się jednym z najsłynniejszych otwierających zdań w dziejach literatury. Być może najsłynniejszym. To nie jest amerykański odpowiednik frazy „Ogary poszły w las” z Popiołów Żeromskiego. Nie jest to również zwykłe przedstawienie narratora. To znamienne odniesienie biblijne, które – jak słusznie zauważył T. Walter Herbert, prezes Melville Society – w świadomości ówczesnego czytelnika musiało natychmiast wywołać skojarzenie z najstarszym synem patriarchy Abrahama, ze wszelkimi tego skojarzenia konsekwencjami. Poza tym, co może istotniejsze, początkowe zdanie powieści z miejsca wciąga odbiorcę w proces tworzenia struktury dzieła, nadawania mu kolejnych znaczeń. Nie jestem Izmaelem, to nie jest moje prawdziwe imię, zdaje się sugerować autor. Nazwij mnie Izmaelem, a być może zrozumiesz, co się za tym kryje. Zwłaszcza że podrzucę ci wkrótce więcej tropów. Będziesz wraz ze mną się zastanawiał, dlaczego kapitan ma na imię Ahab (nie uwierzysz mi chyba, że mógł się naprawdę tak nazywać, nawet jeśli zamydlę ci oczy, że tak go ochrzciła jego obłąkana matka), i co go łączy z jego statkiem Pequod, którego potrzaskane maszty zastąpiono podobnymi protezami, jak kapitańską nogę, urwaną w walce z białym wielorybem.

Bronisław Zieliński, autor jedynego jak dotąd przekładu Moby Dicka na język polski, poległ z kretesem już na tych emblematycznych trzech słowach, tłumacząc je: „Imię moje: Izmael”. Podobnie umknęły mu setki innych znaczeń i podtekstów, co sprawia, że polski czytelnik, jeśli nie zada sobie trudu zmierzenia się z monumentalnym oryginałem, może ulec złudnej pokusie interpretowania powieści Melville’a jako „przede wszystkim książki marynistycznej, opowiadającej o wielorybach, ich zachowaniach, wyglądzie, polowaniu, oprawianiu, wytapianiu tłuszczu… i to jest świetne”. Tak w każdym razie orzekła reżyserka Barbara Wysocka w wywiadzie dla Anny S. Dębowskiej z „Gazety Wyborczej”. I warto o tym pamiętać, analizując jej koncepcję w zderzeniu z potężną operą-misterium Eugeniusza Knapika, dziełem niejednorodnym, pod pewnymi względami równie trudnym do analizy, jak arcydzieło Melville’a.

Knapik, który za pisanie swojego opus magnum wziął się w roku 1999, we współpracy z autorem libretta, poetą i literaturoznawcą Krzysztofem Koehlerem, z pewnością nie czytał Moby Dicka przez pryzmat literatury marynistycznej. Miał już za sobą doświadczenie The Minds of Helena Troubleyn, trylogii operowej Jana Fabre’a, do której skomponował siedem godzin muzyki zadziwiająco zdystansowanej wobec „cielesnego” teatru Flamanda, a przez to tym bardziej uwypuklającej jego najistotniejsze cechy. Wtedy właśnie nauczył się pracować na alegoriach, nie zaś na żywych postaciach, zaludniających libretta „prawdziwych” oper. Jak wyznał w rozmowie ze swoim przyjacielem Krzysztofem Drobą: „Mogłem muzyką stwarzać je z krwi i kości. Wypełniać muzyką człowiecze łaknienie piękna, tęsknotę za światem wyobrażonym, poczucie potęgi i uniesienia w akcie kreacji, pożądanie władzy aż do szaleństwa włącznie. W emocje postaci wszczepiałem tkankę muzyczną. Rzecz nie polegała na ilustrowaniu libretta, tylko na stworzeniu szczególnej przestrzeni nazywanej przez Jana »czasem pożyczonym«”. Podobnie postąpił z materią literacką Moby Dicka. Ograniczył się do tęsknoty za biblijnym światem wyobrażonym, odrzucił wszelkie inne tropy podsuwane przez Melville’a, którego powieść można przecież czytać przez pryzmat Homera, Szekspira, Miltona, pism uczonych cetologów, pełnej rubasznego humoru prozy przygodowej.

I nic w tym złego. Decydując się na skomponowanie kilkugodzinnej opery na motywach powieści-oceanu, musiał dokonać jakiegoś wyboru. Zanim zdążył ukończyć pracę nad partyturą, w Dallas odbyła się prapremiera innego Moby Dicka, autorstwa Jake’a Heggiego, który też dokonał bolesnego wyboru, ograniczając się do prometejskiego buntu jednostki przeciw wszechwładzy istoty wyższej. Z tym że Heggie stworzył operę „prawdziwą”, pełną postaci, które muzykę niosły, zamiast się jej poddawać, poza tym odwołał się – zarówno w sferze muzycznej, jak teatralnej – do żywych w kulturze anglosaskiej morskich arcydzieł Brittena: Petera Grimesa i Billy’ego Budda. Tymczasem u sedna muzyki Knapika leży tęsknota za rzekomo odwiecznym porządkiem wartości, nienasycone „łaknienie piękna, czyli czegoś, co jest w opozycji do zmaterializowanego świata”, by znów zacytować jego własne słowa.

Kłopot w tym, że Knapik i Koehler, idąc tropem symboliki biblijnej, wyjęli ją brutalnie z nawiasu, w którym zamknął ją Melville. Uzupełniając fragmenty oryginalnego tekstu cytatami z Lukiana i Miltona oraz wersetami z Pisma Świętego, zlekceważyli intencję autora, który z przymrużeniem oka wplata te same wyimki między wielorybnicze anegdoty, memoriały prezydenta Jeffersona i odwołania do „Czegoś, co nie było opublikowane”. Wprowadzając do opery postaci Jezabel, żony Ahaba, i Hagar, matki Izmaela, wkroczyli bezlitośnie w obszar niedookreślenia dzieła, w którym imiona bohaterów są – owszem, znamienną – ale jednak alegorią. Nadmiernie eksponując wątek ojca Mapple i jego kazania o Jonaszu, zlekceważyli bądź świadomie przekłamali prawdziwy wydźwięk tej sceny u Melville’a.

Powstało swoiste misterium, opowieść o relacji człowieka z Bogiem. Ubrane w muzykę przepiękną, jak to u Knapika: gęstą, wyśmienicie zorkiestrowaną, brawurowo rozpisaną na chór, pełną odniesień do Wagnera, Szymanowskiego, Berga, ukochanego Messiaena, nawet wspomnianego już Brittena, dowodzącą niezbicie, że kompozytor, mimo ponawianych zapowiedzi, z XX wiekiem pożegnać się nie chce. Nieco gorzej, by nie rzec źle, sprawy się mają z dramaturgią całości. Pomysł narracji wstecznej grzęźnie na mieliznach dłużyzn, finał – zamiast dobitnie wrócić do punktu wyjścia – tonie w nadmiarze słów i muzyki niczym Pequod w falach oceanu. Niespodziewany cytat z pieśni Wacława z Szamotuł (tak, domyśliliśmy się, w hołdzie dla Henryka Mikołaja Góreckiego, jednego z mistrzów Knapika) wprowadza wręcz zgrzytliwy dysonans poznawczy. Partie solowe – poza jednym wyjątkiem krótkie, niezbyt wokalne, szybko umykające z pamięci – zamiast „nieść” narrację, często ją zaburzają. Operę przypomina właściwie tylko akt trzeci. Jak na dzieło czteroaktowe – niewiele. Jak to zainscenizować?

Na dobrą sprawę Moby Dickowi w warstwie teatralnej najlepiej przysłużyła się scenografka Barbara Hanicka, wprowadzając na scenę półkolisty, obły kształt, który kojarzy się zarówno z wnętrzem, jak i zewnętrzem Pequoda, nie wspominając już o tym, że przywodzi na myśl brzuch biblijnego Lewiatana. W szczelinie tego półkola – jak w trumnie – miota się na początku tonący Izmael (wyrazista, androginiczna Anna Krysiak). W akcie czwartym cała konstrukcja „tonie” w przepastnej czeluści sceny, sugerując zapowiedzianą już we wstępie katastrofę. Reszta inscenizacji jest już zbiorem mniej lub bardziej czytelnych zapożyczeń z wcześniejszych przedstawień Wysockiej. Zimna, oślepiająca biel pokładu, podkreślona czerwienią wielorybich flaków, budzi wspomnienia jej Lenza. Rzutowane w tle projekcje przedwojennych filmów wielorybniczych i cytaty z Melville’a ożywiają wprawdzie grzęznącą narrację, sprawiają jednak wrażenie mechanicznie powtarzanego „podpisu” reżyserki, nie zaś w pełni świadomego znaku teatralnego. Chwalebny pomysł przydzielenia indywidualnych zadań aktorskich członkom chóru rozmywa się w banale chaotycznych gestów. Rysunek poszczególnych postaci ociera się o sztampę, sekwencje ruchu scenicznego są tyleż oszczędne, co wyzute z treści. Dziwnie konwencjonalny ten teatr i dziwnie martwy: bardziej przypomina udramatyzowane na siłę wykonanie estradowe niż operę, której bohaterowie powinni przecież wchodzić w interakcje między sobą.

Może to wina Knapika? Może Koehlera? A może niczyja. Po raz kolejny na scenę TW–ON wprowadzono nowe polskie dzieło, które z operą niewiele ma wspólnego. Utwór chwilami uwodzicielski muzycznie, a jednak ułomny pod względem dramaturgicznym. Nic nie zapamiętałam z bezbarwnej partii Queequega (Sébastien Soulès), do dziś współczuję Arnoldowi Rawlsowi, który nie dał sobie rady z niewdzięczną rolą Izmaela, wolałabym czym prędzej zapomnieć o wulgarnym głosie i zatrącającej o karykaturę kreacji scenicznej Jezabel (Caroline Whisnant), doceniam ekspresję wokalną Ralfa Lukasa, który próbował tchnąć życie w ledwie zarysowaną partię Ahaba. Orkiestra pod batutą Gabriela Chmury nie zachwyciła już blaskiem, jaki twardą ręką i najwyraźniej przejściowo wydobył z niej Stefan Soltesz. Podziwiam za to świetnie przygotowany chór, który okazał się głównym bohaterem Knapikowego Moby Dicka – z braku innych wyraziście nakreślonych postaci. Poza jednym wyjątkiem: Agnieszki Rehlis, która z niebywałą muzykalnością, świetnie osadzonym mezzosopranem, wyśpiewywała swoją tęsknotę za odległym synem Izmaelem. Zabłąkana w to dziwne misterium z całkiem innej narracji.

(tekst dostępny także pod linkiem: http://www.teatr-pismo.pl/przeglad/963/ogromnie_wielorybowi_niepodobny/ na stronie miesięcznika „Teatr”)

Siewcy plag i wszelakiej zgnilizny

Coraz dobitniej sobie uświadamiam, że nie tylko słyszę, ale też patrzę i myślę inaczej. Od trzech z górą lat podróżuję po Europie śladem niedocenianych głosów, nieobecnych w Polsce oper i teatru całkiem innego niż ten, z którym oswoiliśmy się w ojczystym kraju. Półtora roku temu, przed kolejnym wypadem do Wielkiej Brytanii na spotkanie z zespołami Welsh National Opera, napisałam krótki esej o specyficznej roli angielskich teatrów w tamtejszej wspólnocie. Na marginesie fascynującej historii New Theater w Oksfordzie – mieście, w którym sztuka teatralna napotykała niegdyś jeszcze większe przeszkody niż w innych ośrodkach regionu.

***

„Sam teatr, lubo w nim licznieysze bywa zgromadzenie niż na balach, nie iest przecie tak uczęszczany, iakby po zamożności i dobrym smaku mieszkańców spodziewać się należało. Liczna klassa ludności ledwo zna ze słyszenia ten rodzay pożyteczney zabawy: nikt ieszcze nie widział kwakra, ani metodysty w teatrze, a takich skrupulatów iest bardzo wielu. Powierzchowność teatru edinburskiego wcale niepozorna: główne wniyście zdobi posąg Szekspira, wspierany przez Muzę tragedyi i komedyi: wewnątrz iednak iest on wygodny, nawet kosztownie urządzony; mnieyszy iest od warszawskiego i w ogólności mniey miewa widzów. Wtedy tylko bywa natłok, kiedy który z londyńskich sławnieyszych aktorów się zjawi” – pisał w 1828 roku Krystyn Lach Szyrma, z chłopa filozof, publicysta i działacz polityczny, w swoich Przypomnieniach z podróży po Anglii i Szkocji.

Edynburski Theatre Royal, otwarty w 1769 roku przy Princess Street, istotnie nie przytłaczał ogromem. Kilka lat po wizycie Lacha Szyrmy został gruntownie przebudowany, w 1859 gmach ostatecznie zburzono, a zespół przeniósł się do Queen’s Theatre and Operetta House przy Broughton Street. Nowy teatr trzykrotnie płonął i trzykrotnie wstawał jak Feniks z popiołów: w 1865, 1875 i 1884 roku. Zakończył działalność po katastrofalnym pożarze w marcu 1946 i od tamtej pory bywa czasem wykorzystywany do prób na ocalałym zapleczu sceny. Słynny Teatr Festiwalowy, od 1830 roku funkcjonujący nieprzerwanie przy Nicolson Street, też był wielokrotnie modernizowany, zmieniał nazwę oraz właścicieli, z roku na rok zyskując na powierzchowności i liczbie bywalców. Kiedy w 1911 roku i on stanął w ogniu, trzy tysiące (!) widzów ewakuowano w niespełna trzy minuty, a ofiarą żywiołu padł tylko jeden lew i jedenaścioro ludzkich wykonawców, w tym iluzjonista Sigmund Neuberger, zwany też Great Lafayette, który zapewne by ocalał, gdyby nie wrócił na scenę po jednego ze swoich koni. Jego duch ponoć straszy w budynku do dziś – w listopadzie 2015 roku pojawił się w tamtejszej kawiarni, by poprowadzić quiz o teatrze, muzyce, tańcu i innych pożytecznych zabawach.

Theatre_Royal,_Edinburgh

Theatre Royal w Edynburgu, sztych z lat dwudziestych XIX wieku.

Prawdę powiedziawszy, większość współczesnych teatrów na Wyspach działa na podobieństwo wielkich kombinatów kulturalno-rozrywkowych. Trochę z przyczyn ekonomicznych, ale też zgodnie z wielowiekową tradycją, której korzenie sięgają czasów rzymskiej inwazji na Brytanię. Kiedy minął okres świetności teatru elżbietańskiego i rozkwitu zainteresowania sztuką dramatyczną w pierwszej połowie XVII wieku, sytuacja się trochę skomplikowała. Po egzekucji Karola I purytański parlament zakazał wystawiania wszelkich sztuk z obawy przed eskalacją niepokojów społecznych. Po restauracji Stuartów przedstawienia wznowiono, ale Karol II przyznał królewskie patenty tylko dwóm zespołom, prowadzonym w Londynie przez Thomasa Killigrew i Williama Davenanta. Tylko tam można było inscenizować „dramaty mówione”, pozostałe trupy – oraz ich widzowie – musieli się zadowolić komedią, pantomimą, melodramą, baletami bądź burleską. Z biegiem lat lista patentów odrobinę się  wydłużyła, obejmując także kilka zespołów spoza Londynu (m.in. królewskie kompanie w Bath, Liverpoolu i Bristolu), co nie zmienia faktu, że teatr w Wielkiej Brytanii radykalnie zmienił kurs – regres „poważnej” twórczości dramatycznej szedł w parze z gwałtownym rozwojem komedii, satyry i nowych form muzycznych, w tym także coraz modniejszej opery.

W 1737 roku wprowadzono ustawę, która zaostrzyła cenzurę teatralną, obowiązującą już w czasach elżbietańskich. Wówczas dopuszczanie sztuk na scenę leżało w gestii królewskiego Mistrza Ceremonii; teraz cenzura stała się wyłącznym przywilejem Lorda Szambelana, który mógł tekst odrzucić, wprowadzić do niego dowolne poprawki i zdjąć przedstawienie bez żadnych wyjaśnień. W 1788 akt nieznacznie zmodyfikowano, pozwalając teatrom miejskim ubiegać się o czasowe zezwolenie na granie „poważnych” dramatów (z reguły nie dłużej niż przez dwa miesiące). Kolejna ustawa, z 1843 roku, ograniczyła wprawdzie uprawnienia Lorda Szambelana, nie zniosła jednak cenzury: wystawiane sztuki nie mogły naruszać „dobrych obyczajów, szlachetności manier ani porządku publicznego”. Aż trudno uwierzyć, że ostateczny kres cenzury teatralnej na Wyspach nastąpił dopiero w 1968 roku.

nt-milburn-drawing

New Theatre w Oksfordzie. Rycina z broszury pamiątkowej, wydanej z okazji otwarcia gmachu w 1934 roku.

Trudno się też dziwić, że z początkiem XIX wieku odnotowano znaczący spadek poziomu widowisk teatralnych. Wprawdzie ograniczenie restrykcji w 1843 zaowocowało powstaniem nowych zespołów i budową wielu nowych teatrów, jakość produkcji nie zawsze jednak mogła się równać z przepychem i rozmachem nowych założeń architektonicznych. Widownie mieściły po kilka tysięcy widzów, począwszy od najuboższych, upchniętych na galerii i w głębi parteru, aż po bogaczy, którzy w swoich lożach mogli oddawać się znacznie ciekawszym rozrywkom niż podziwianie aktorów na scenie. Dopóki nie doszło do kilku naprawdę potwornych tragedii, pożary teatrów traktowano w branży jak chleb powszedni, zwłaszcza że w dość przewrotny sposób świadczyły o popularności zespołu. Przełom nastąpił w 1887 roku, po przypadkowym zaprószeniu ognia w Theatre Royal w Exeter, kiedy zginęło prawie dwieście osób. Brytyjskie budownictwo teatralne wkroczyło wówczas w fazę gwałtownego rozwoju technologicznego. Przez trzydzieści kilka lat, do wybuchu Wielkiej Wojny, wzniesiono na Wyspach przeszło tysiąc nowych teatrów, wyposażonych w najnowocześniejszy sprzęt i środki bezpieczeństwa. W okresie międzywojennym postęp techniczny podporządkowano także idei edukacji mas przez sztukę – wyciągnąwszy wnioski z niefortunnych posunięć XVII-wiecznych purytanów, którzy zabrali się do dyscyplinowania społeczeństwa od zgoła niewłaściwej strony.

Bez tytułu

Schemat tablicy rozdzielczej oświetlenia New Theater w Oksfordzie.

Na fali tego ruchu powstał też gmach New Theater w Oksfordzie – mieście, w którym teatr miał pod górkę co najmniej od połowy XVIII stulecia, oskarżany przez władze uniwersyteckie o wszelkie możliwe podłości, począwszy od szerzenia chorób zakaźnych, przez rozsiewanie zgnilizny moralnej i plagi wichrzycielstwa, na odciąganiu studentów od nauki skończywszy. Nowy budynek w stylu art déco, otwarty w 1934 roku, choć znów „powierzchowności niepozornej”, w środku krył istne cuda techniki, na czele z imponującym mechanizmem sceny obrotowej, klimatyzacją, centralnym ogrzewaniem, zdalną kontrolą świateł i doskonale zaprojektowaną widownią na prawie dwa tysiące miejsc. W takim miejscu można było wystawiać wszystko. I w pełni te możliwości wykorzystano, również w smutnych latach zawieruchy wojennej, po których nastał znacznie trudniejszy dla brytyjskich teatrów czas popularności telewizji. Kryzys i tym razem został zażegnany: dzięki wprowadzeniu na scenę koncertów popowych i rockowych, kabaretu, przedstawień dla dzieci i najrozmaitszych spektakli lżejszego kalibru.

nt-backstage-rotating

Główny mechanizm oksfordzkiej sceny obrotowej, jednej z pierwszych w Wielkiej Brytanii

Mimo to ilość czasem przechodzi w jakość. W Wielkiej Brytanii działa blisko dwa tysiące teatrów – kilkanaście razy więcej niż w Polsce – a przeciwko ugruntowanej tradycji wystawiania na jednej scenie repertuaru niskiego i wysokiego mało kto się burzy. Korzystają na tym także zespoły operowe, między innymi Opera Szkocka, Opera North, Glyndebourne Touring Opera i – na znacznie szerszą skalę – Walijska Opera Narodowa, która układa swój roczny program w trzy odrębne cykle i po kilku przedstawieniach w macierzystym Cardiff wyjeżdża z nimi „w teren”. Na trasie jej tournée znajduje się wprawdzie walijskie Llandudno, resztę spektakli zespół gra jednak w Anglii, dzięki czemu korzysta z hojnej subwencji Arts Council England. Większość teatrów, w których gości po drodze, to budynki powstałe w złotej epoce brytyjskich widowisk scenicznych, które wkrótce po zdjęciu z afisza Orlanda bądź Purytanów przyjmą do siebie orkiestry R&B, grupy musicalowe i wokalistów jazzowych. A teraz sobie wyobraźmy, że najlepsze polskie ansamble operowe pakują manatki i w kilka dni po premierze ruszają w objazd po dziesięciu niewielkich miastach dysponujących scenami wyposażonymi lepiej od warszawskiej Sali Kongresowej, a już z pewnością od lwiej części teatrów dramatycznych w Polsce.

Inna rzecz, że WNO nie jest wyłącznym gospodarzem nawet we własnej siedzibie. Otwarte w 2004 roku Wales Millennium Center mieści też kilka innych teatrów, stowarzyszeń, agencji i ośrodków informacyjnych oraz biura Arts Council of Wales. A miało być tak pięknie. Centrum powstało zamiast planowanego Cardiff Bay Opera House, którego budowę zamierzano sfinansować ze wpływów brytyjskiej National Lottery. W konkursie na projekt zwyciężyła Zaha Hadid, autorka śmiałej wizji nowego gmachu opery. Niestety, Millennium Commission, ponoć pod naciskiem ówczesnego rządu, sprzeciwiła się realizacji projektu Hadid i podjęła populistyczną decyzję o przeznaczeniu zablokowanych środków na wzniesienie walijskiego stadionu narodowego, oddanego do użytku tuż przed końcem minionego tysiąclecia. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że organizowane tam imprezy – nie tylko sportowe – nie naruszają dobrych obyczajów, szlachetności manier ani porządku publicznego.

(tekst dostępny także pod linkiem: http://atorod.pl/?p=841 na stronie „Upiór w operze”)