Miłość niejedno ma imię

Kiedyś naprawdę było prościej. Kochało się, co się miało, z czystej z potrzeby serca. Melomani mogli wybierać spośród dwóch, trzech nagrań ulubionego utworu, więc zamiast grymasić, przelewali wszystkie uczucia na jeden węgierski albo radziecki winyl, w kilka lat zajeżdżali go na śmierć, po czym kupowali następny. Często ten sam. O dziwo, z reguły wychodzili na tym lepiej niż dzisiejsi miłośnicy muzyki, który coraz częściej kochają z obowiązku. Bo inni każą im kochać: menedżerzy wielkich gwiazd, specjaliści od PR, handlowcy sporządzający zestawienia najlepiej sprzedających się płyt. O tym, by nie ulegać muzycznym rajfurom, w poniższym felietonie.

***

Człowiek źle się czuje w chaosie. Lubi mieć wokół siebie porządek. Jeśli sam jest bałaganiarzem albo nie wie, jak się zabrać do sprzątania, poczeka, aż zrobi to za niego ktoś inny. Dawno, dawno temu, kiedy dopiero wchodziłam w świat wielkiej muzyki, życie melomana było znacznie prostsze. Prócz smętnej, liczącej nie więcej niż kilkadziesiąt płyt oferty sklepu „Polskich Nagrań”, mogliśmy przebierać jedynie w ofertach trzech bratnich ośrodków kultury – czechosłowackiego, enerdowskiego i węgierskiego – i to pod warunkiem, że mieliśmy „chody” u pracujących tam sprzedawców, którzy co cenniejsze nowości chowali pod ladę, żeby je później rozprowadzić wśród ulubionych klientów. Nikt się nie spodziewał, że nadejdą czasy, kiedy oszołomiony miłośnik Bacha stanie przed półką z dwudziestoma różnymi nagraniami Koncertów brandenburskich. Niżej podpisana spodziewała się raczej, że w końcu wyrzucą ją za drzwi pewnego salonu przy Marszałkowskiej, bo przychodziła z regularnością szwajcarskiego zegarka: dopraszać się jakiejkolwiek interpretacji Bachowskiego arcydzieła, choć sprzedawca powtarzał jak komu dobremu, że nie ma i nie będzie. A ona miała w domu tylko Piąty, pod Klempererem, z Annie Fischer przy fortepianie, w nagraniu z 1948 roku, na szelakowej płycie szybkoobrotowej, którą ojciec skądś gwizdnął, ale już nie pamiętał, skąd.

A teraz nie dość, że meloman musi się zmagać z demonem nadmiaru, to jeszcze zabrakło prawdziwych autorytetów, którzy mogliby mu służyć za przewodnika. Skutek? Coraz więcej początkujących miłośników fonografii zdaje się na rankingi, listy bestsellerów i rozmaite plebiscyty, w których przewijają się wciąż te same nazwiska wykonawców, te same, żelazne hity muzyki poważnej i nazwy tych samych, przeważnie potężnych wytwórni. Płyty, które weszły na rynek poparte silną akcją marketingową, sprzedadzą się jeszcze lepiej. Niszowe perełki spadną na dno wyników w wyszukiwarkach internetowych.

Bela Bartók zżymał się kiedyś, że konkursy są dobre dla koni, a nie dla muzyków. Mimo to triumfatorzy międzynarodowych zmagań wciąż są najbardziej rozpoznawalni w tłumie uzdolnionych wirtuozów: podpisują kontrakty z tytanami branży fonograficznej, dają recitale w najsłynniejszych salach koncertowych, zaludniają obsady oper w inscenizacjach modnych reżyserów. I nic w tym złego, dopóki nazwiska tych wszystkich Wunderów, Sokołowów, DiDonato, Villazónów i Bajewych nie przesłonią nam tego, co w muzyce najważniejsze: prawdy przeżycia, mądrości interpretacji, zwykłej ludzkiej ciekawości, która każe zapuszczać się na ziemię niczyją, szukać nieznanych utworów, odkrywać młodych kompozytorów, wskrzeszać zapomniane tradycje i techniki wykonawcze.

Odejść więc od zestawień i rankingów? Bynajmniej. Warto jednak dopilnować, by ich opracowaniem zajęli się fachowcy, nie zaś „kreatorzy działu kultury”, których żmudny trud sprowadza się nieraz do kompilowania materiałów promocyjnych i przeczesywania zasobów sieci w poszukiwaniu analogicznych „toplist” w zagranicznych mediach. Żeby się później nie okazało, że wykaz fonograficznych odkryć sezonu pokrywa się co do joty z pierwszą dziesiątką bestsellerów portalu Amazon. I to tylko z pierwszą, bo w drugiej albo trzeciej mogły się przecież znaleźć jakieś kwartety Janaczka, których w Polsce prawie się nie gra, więc po co ich słuchać; jakieś symfonie Wajnberga, tego „małego Szostakowicza”, na którym też się nie znamy, więc niech sobie inni odkrywają obydwu; jakieś walce Straussa, którymi nie wypada się zachwycać, bo to strasznie drobnomieszczańskie i w dodatku niepoprawne politycznie, tylko nie pamiętamy, dlaczego.

A gdyby tak rankingi urządzać tylko raz do roku, na przełomie sezonów? Na marginesie codziennej, rzetelnej krytyki, która by kwitła na łamach gazet, tygodników opinii i blogów muzycznych? Gdyby tak każdy zajął się tym, na czym zna się najlepiej? Kto inny pisał o kameralistyce, kto inny o operze, muzyce średniowiecznej, twórczości najnowszej, wielkiej XIX-wiecznej symfonice, o zremasterowanych archiwaliach, które wymagają od słuchacza nie tylko wiedzy o minionych stylach wykonawczych, ale i niepospolitej wyobraźni muzycznej?

No bo z jakiej racji mamy oceniać tą samą miarą Czwartą Czajkowskiego pod batutą Ferenca Fricsaya i współczesne utwory chóralne Erkkiego-Svena Tüüra? Komu i czemu wierzyć: własnej intuicji muzycznej czy organizatorom lat jubileuszowych, którzy w 2013 roku wywindowali Brittena na czwartą pozycję wśród najczęściej grywanych kompozytorów świata, po czym ani się spostrzegli, jak Lutosławski – po zakończonej celebrze z okazji okrągłych urodzin – spadł w tym samym rankingu do drugiej setki?

Nie chcę wybierać między akwarium a rybkami. Pytania, czy wolę Wagnera, czy muzykę średniowieczną, są dla mnie równie krępujące, jak próby ustalenia, kogo bardziej kocham: tatusia czy mamusię. Bo ja naprawdę nie znam odpowiedzi. Bo gdy sobie uświadamiam, w czyim wykonaniu najbardziej wzrusza mnie Wagner, co mnie najbardziej pociąga w kompletnie nieznanych interpretacjach kontrafaktur Oswalda von Wolkenstein, zaczynam się czuć jak porzucone dziecko w ochronce. Nie kocham ani tatusia, ani mamusi, ani tych strasznych pań opiekunek. Najbardziej kocham pana z kotłowni, z którym wprawdzie nikt się tutaj nie liczy, ale tylko on mnie rozumie i podziela mój dziwny gust muzyczny.

(tekst dostępny także pod linkiem: http://mwm.nfm.wroclaw.pl/articles/411-milosc-niejedno-ma-imie na stronie miesięcznika „Muzyka w Mieście”)

5 komentarzy do “Miłość niejedno ma imię

  1. mazak

    Świat społeczny może zmienił się nie do poznania, ale rządzące nim podstawowe prawa ekonomii pozostają od tysiącleci te same. Wartość dóbr prawie nie zależy od ich obiektywnej użyteczności – także intelektualnej czy estetycznej. Najcenniejsze jest to co niezastępowalne, niereprodukowalne i występujące w bardzo ograniczonej ilości przy dużym popycie, a zatem trudno dostępne. W różnych epokach i okolicznościach ceniono różne rzeczy: krzemień, żelazo, jaskrawe barwniki do tkanin, egzotyczne przyprawy, oczywiście zawsze złoto itp. Dobra niematerialne, takie jak informacja, także podlegają temu prawu. Sama możliwość utrwalenia dźwięku i jego mechanicznej reprodukcji nośników była rewolucyjną zmianą, ale do niedawna jednak nagranie utworu muzycznego, jego powielenie i dystrybucja wymagały sporych nakładów. Internet zmienił wszystko – co najmniej w dziedzinach z natury poddających się cyfryzacji: muzyce, filmie, fotografii. Już nie unikatowość, a quasi-zastępowalność – taka jest, moim zdaniem, konsekwencja możliwości wyboru spomiędzy 20 znakomitych wykonań, zamiast bycia skazanym na jedno, które zaprzyjaźniony księgarz uchowa dla nas przed innymi melomanami. Już nie reprodukcja zastrzeżona dla profesjonalnych wytwórni, ale kopiowanie niemal bezwiedne i zawsze z takim samym, doskonałym rezultatem. Dostępność – natychmiastowa, ilości tych dóbr – coraz większe, m.in. dzięki temu, że coraz więcej ludzi potrafi bawić się muzyką na poziomie niegdyś uznawanym za profesjonalny i może udostępnić swoje artystyczne produkcje milionom, nie ponosząc przy tym żadnych kosztów. Podaż przekracza popyt, a w dodatku wiele z tego jest zupełnie za darmo. Jako że jednak jest to gra o sumie zerowej, to coś innego musiało nabrać wartości. Tym czymś jest uwaga odbiorcy – coś, czego nic nie zastąpi i czego żadna technologia tego nie rozmnoży. O tę uwagę coraz rozpaczliwiej zabiegają ci, którzy chcieliby nas informować, zabawiać i pouczać tudzież wzbogacać duchowo. Nie znam odpowiednich statystyk muzycznych, ale jeśli chodzi o książki, to dekadę temu wydawano w USA około 300000 tytułów rocznie. Dzisiaj – milion. Przy mniej więcej podobnym i kurczącym się łącznym nakładzie. Prowadzi to także do społecznej atomizacji odbioru, bo nie jest już tak, że ogół tzw. kulturalnej publiczności zapoznaje sie na bieżąco z tymi samymi książkami, ogląda te same filmy i słucha tej samej muzyki z kilkudziesięciu płyt jednorazowo dostępnych w sklepie. Wszystkiego po prostu jest za dużo, a naszej uwagi jest tyle ile jest. I to my, odbiorcy, dysponujemy teraz najcenniejszym, najrzadszym dobrem.

    O „economy of attention” napisano całkiem sporo (nadpodaż nie oszczędza także świata akademickiego), a skoro o rankingach w felietonie mowa, to chciałbym wspomnieć o jednym, dość znanym w dziedzinie sztuk plastycznych, szeregującym artystów małych i dużych, żyjących i nieżyjących, według ilości uwagi, jaka są w stanie przyciągnąć. Rzucę kilka nazwisk dla przykładu. Pierwsza trójka: Warhol, Picasso, Nauman; Matisse – 43, pomiędzy Abramovic a Hirstem; Kandinsky ze 20 pozycji za Yoko Ono, ale na szczęście przed mistrzem hucpy Koonsem. Jako że w tym numerze TP jest wywiad z Sasnalem, to miło mi donieść, że zajmuje wysokie 377 miejsce, chociaż faktycznie od paru lat spada. A Boznańska z Matejką gdzieś w anonimowym przedziale 25000-50000, daleko, daleko za Siemiradzkim, którego na niezgorszą (jak widać z przytoczonych liczb) 2017 pozycję wywindowali zapewne rosyjscy kolekcjonerzy.

    Ciekawym, czy w świecie muzyki też ktoś pokusił się o stworzenie takiego wszechobejmującego rankingu, z którego moglibyśmy wyczytać, jak wypada Klemperer w porównaniu z Mickiem jaggerem i Pogoreliciem 😉

    1. Dorota Kozińska Autor wpisu

      Imponujący i bardzo ciekawy wywód, dziękuję. O wielu z poruszonych przez mazaka kwestiach pisałam zresztą (i pisać bedę) także w innych tekstach. Z jednym się tylko nie zgodzę: „coraz więcej ludzi potrafi bawić się muzyką na poziomie niegdyś uznawanym za profesjonalny”. Owszem, nowoczesne zabawki do robienia muzyki pozwalają generować następstwa dźwięków i harmonie dostępne kiedyś wyłącznie sprawnym wykonawcom. Ale to nie ma nic wspólnego z profesjonalizmem i muzykalnością. Ba – kiedyś zostałoby odrzucone a priori, za bezduszność, pustotę, sprzeniewierzenie się rzemiosłu właśnie. Ale to temat do dłuższej dyskusji. Co do wszechobejmującego rankingu: sądzę, że Klemperer wypadłby w nim słabo. Ale to tylko przypuszczenie,

      1. alfath

        Ups, zdaje się, że podpisałem się nickiem, którym normalnie posługuję się gdzie indziej. Na forach TP używam pseudonimu jak poniżej. Wprawdzie tożsamość „głosów z sali” uważam w internetowych dyskusjach za rzecz bez znaczenia, ale że wcześniej zechciała Pani w komentarzach na swoim blogu wymienić ze mną bezpośrednio parę zdań, to dla porządku prostuję efekt swojego chwilowego roztargnienia.

        Nieprecyzyjnie się wyraziłem z tymi „zabawami muzyką”, bo chodziło mi nie o samplowanie i klejenie dźwięków w celu imitowania sztuki instrumentalisty czy kompozytora, ale o autentyczną muzykę, której nigdy byśmy nie usłyszeli, gdybyśmy jak kiedyś mieli do dyspozycji tylko radio i płyty. Może nie dotyczy to tak bardzo tego terytorium, którym się Pani zwykle zajmuje, ale muzyka to przecież rzeczywistość znacznie wykraczająca poza zachodnia tradycję, pielęgnowaną przez filharmonie, teatry operowe, akademie muzyczne itp.

        Wracając na krótko do kwestii hierarchizowania i wyboru przeżyć estetycznych na podstawie rekomendacji przewodników i autorytetów, to oczywiście problem polega na tym, że nierzadko trudno zorientować się, którzy z nich są szczerzy i kompetentni, a którzy nie. Poza tym jest ich zwyczajnie za dużo. A dobrą muzykę jesteśmy w stanie usłyszeć tylko wtedy, kiedy świadomie nastawimy się na słuchanie w przekonaniu, że co najmniej nie zmarnujemy czasu. Kilka lat temu w głównej hali Union Station waszyngtońskiego metra przez 30 minut słynny Joshua Bell próbował zwrócić na siebie uwagę, grając na skrzypcach za 3 mln dolarów niespecjalnie hermetyczne utwory Mendelssohna i Bacha. 1070 osób przeszło obok niego bez zatrzymywania się, 27 stanęło na moment, żeby posłuchać… Nikt nie zakrzyknął: „Boże, ten gość gra fantastycznie! Powinni go pokazywać w telewizji!”. To oczywiście przykład odbioru wysoce „skontekstualizowanego kulturowo”. Być może nowe pokolenie, wychowane w świecie, w którym poszukiwanie wrażeń muzycznych jest procesem nieskończenie szybszym i bardziej chaotycznym niż kiedykolwiek w historii, będzie właśnie przez to bardziej samodzielne. A może tylko bardziej zdezorientowane i pozbawione wspólnego języka, w którym można o muzyce rozmawiać? Kto pożyje, ten zobaczy 😉 Pozdrawiam.

        1. Dorota Kozińska Autor wpisu

          Tak sobie pomyślałam, że to Pan, miło, że utwierdził mnie Pan w moich przypuszczeniach. Moim zdaniem tożsamość głosów z sali ma znaczenie, zwłaszcza dla gospodarza blogu lub strony, który musi sam moderować dyskusje pod swoim wpisem. Inaczej rozmawiam z profesorem, inaczej z młodocianym entuzjastą, inaczej z wieloletnim emigrantem, inaczej z człowiekiem doskonale obeznanym z polską rzeczywistością, także muzyczną. Jest Pan (a może Pani?) jedynym komentatorem na moich obydwu stronach, który nie tylko posługuje się nickiem, ale też korzysta z tymczasowych adresów i do tej pory mi się nie przedstawił 🙂 Miałam w życiu dość dramatyczne doświadczenia i anonimowość w sieci kojarzy mi się nie tylko z ochroną konta przed spamem. Apeluję więc, jak Norman Lebrecht, identify yourself. Mój adres, jak najbardziej stały: dorotakozinska@atorod.pl. Dyskrecja zapewniona.
          Co do Bella, ten argument działa paradoksalnie na korzyść tezy zawartej w felietonie. Joshua Bell jest moim zdaniem modelowym przykładem artysty wykreowanego przez media, agencje i rynek. Wcale się nie dziwię, że w czasie tego „eksperymentu” ponad tysiąc osób przeszło obok niego obojętnie. Słyszałam w metrze nowojorskim prawdziwych żebraków, którzy mimo braków technicznych bądź zmęczenia materiału grali znacznie muzykalniej i bliżej sedna utworów niż Bell.
          I jeszcze jedno – ponieważ z zasady nie komentuję moich artykułów opublikowanych na łamach TP. Otóż nie ma Pan racji. Wśród trubadurów zdarzali się czasem arystokraci, którzy podobnie jak później Henryk VIII albo Fryderyk Wielki lubili sobie od czasu do czasu to i owo skomponować. Minnesang był od początku kulturalną rozrywką rycerstwa, a poeci niskiego rodu byli wśród minnesingerów rzadkością. To bardzo istotna różnica.

          1. alfath

            Życzenie spełniam mailem, a tutaj, publicznie, odniosę się tylko do jednej rzeczy. Kim jest Norman Lebrecht dowiedziałem się przed chwilą z Google’a, ale widzę, ze sytuacja, w której wezwał anonimowego komentatora do przedstawienia się, była jednak zupełnie odmienna. Zdarzyło się to w dyskusji wokół skandalu w bostońskim konserwatorium, którego to skandalu ofiarą (?) padł zasłużony muzyk, zmuszony do ustąpienia, ponieważ jakoby zatrudnił człowieka o znanej sobie pedofilskiej przeszłości (potem okazało się, że o przeszłości wiedział, ale to nie on zatrudnił). Anonim domagał się uznania za bezdyskusyjny fakt tego, że zarząd nie miał o niczym pojęcia. Ponieważ chodziło o wiedzę na temat czyjegoś stanu mentalnego, pytanie „kto to mówi?” było całkiem dorzeczne. P. Lebrecht i inni dyskutanci sugerowali nawet, ze anonimowo wypowiada się dyrektor owej instytucji. Ja natomiast w komentarzach odwołuję się do tego, co każdy może sam zweryfikować, albo co wchodzi w rozsądnie zdefiniowany zakres wiedzy każdego przeciętnie wykształconego człowieka, i nie wychodzę w rozumowaniu poza potoczną logikę tudzież tzw. zdrowy rozsądek. Odmiennie niż np. ktoś, kto najpierw przedstawia argumenty, a potem beztrosko stwierdza, ze jeśli ktoś ich nie rozumie, to widocznie w odróżnieniu od niego nie ma pojęcia o wyższej matematyce, fizyce kwantowej lub rzadkich formach gramatycznych w pismach Columelli. Wtedy faktycznie aż się prosi, żeby nie tylko się przedstawił, ale i pokazał dyplom 😉

Możliwość komentowania została wyłączona.