Twarda sztuka

Melomani czasem nam zazdroszczą. Rozbija się taki krytyk po świecie, wchodzi za darmo na przedstawienia w teatrach, gdzie bilety kosztują po kilkaset euro, i rozkoszuje się piękną muzyką we wspaniałych nieraz wykonaniach. Nie narzekam. Naprawdę uwielbiam tę robotę. Ale marzy mi się coraz częściej, żeby pójść na koncert dla czystej przyjemności słuchania. Wyłączyć te wszystkie narzędzia oceny i po prostu zanurzyć się w dźwiękach. Nie wiem, czy by się udało. Poniżej garść zwierzeń recenzenta, który na kilka tygodni odciął się całkiem od bodźców natury muzycznej. Bywało straszno.

***

Dużo ostatnio pracuję. Zbyt dużo, choć wreszcie robię to, co kocham, i wreszcie robię to po swojemu. Czasem jednak trzeba odpocząć. Wyciszyć mózg, odciąć się od sieci, telefonów i sprzętu grającego, radykalnie zmienić pejzaż akustyczny.

Od lat marzyłam o wyprawie na Korsykę – nie do gwarnych kurortów, tylko w głąb wyspy, w wysokie góry, gdzie narodziła się paghjella: tradycyjna polifonia na trzy głosy męskie, która stanęła u źródeł rewolucji w wykonawstwie muzyki średniowiecznej, zapoczątkowanej przez Marcela Pérèsa i jego Organum, kontynuowanej choćby przez flamandzki zespół graindelavoix. Jakże byłoby pięknie rozstać się na chwilę z belcanto i wsłuchać w ten atawistyczny, szarpiący trzewia wielogłos. Odczekać w napięciu, aż symbolizujący mądrość a segonda zaintonuje pieśń, złoży ją na barkach mocarnego u bassu, który podtrzyma linię melodyczną, a później pozwoli ubrać ją w piękno ribuccati, ornamentów dodanych przez a terza, głos najwyższy. A gdy już wszystkie głosy spotkają się w surowych, nietemperowanych pionach harmonicznych, puścić wodze umysłowi i usłyszeć kolejne współbrzmienia, których fizycznie tam nie ma, które dzieją się tylko w naszej głowie – tu i teraz, wśród rozpalonych słońcem skał, pachnących szałwią, jałowcem i mirtem. Tak właśnie: zafunduję sobie kilkutygodniowy seans swoistej deprywacji sensorycznej, usunę bodźce warunkujące moje wyobrażenia o idealnych wykonaniach oper Mozarta, Janáčka i Wagnera, pogrążę się w świecie całkiem odmiennych wrażeń słuchowych. Będę sobie maszerować z plecakiem i śpiewać w myślach Un amore cusì strettu. Na trzy głosy. Mój mózg to potrafi, tylko trzeba go przekonać.

Już w drugim dniu górskiej wędrówki przypomniały mi się znamienne frazy z opowiadania Odruch warunkowy, w którym Stanisław Lem nadzwyczaj celnie opisał doznania osoby zamkniętej w komorze deprywacyjnej. Po krótkim epizodzie radości z nicnierobienia na szlaku pojawiły się pierwsze niepokojące objawy. Mięśnie mi drżą – nie tylko ze zmęczenia. Ciało mnie swędzi – nie tylko z gorąca. Pojawia się jakiś dziwny zmysłowy niedosyt. Na czwarty dzień mózg jest już tak wygłodniały, że chce stąd uciekać. Na piąty – nagle się poddaje, wyostrza reakcje na bodźce i włącza przerażający mechanizm synestezji. Zaczynam słyszeć przez skórę, widzieć uszami i czuć zapachy, ilekroć na coś spojrzę. Jeszcze szóstego dnia chcę o tym rozmawiać ze współtowarzyszką trekkingu, po tygodniu zamykam się we własnym świecie. Wreszcie tracę poczucie czasu i ruszam w podróż wewnętrzną. Ciekawe, co znajdę po drodze.

DSCF0821

To jest Trąbek, który dzielnie towarzyszył nam w wyprawie. Tutaj nad brzegiem Lac de Nino.

Im dalej w głąb, tym dziwniej. Kładę się spać w ciasnym namiocie, wiercę się na wąskiej karimacie, czując pod plecami każdy wystający kamień. Próbuję zaintonować w myślach À vedellu da lantanu. Gdzie tam. Zamiast zmysłowej polifonii wokalnej słyszę gęste akordy orkiestry Janáčka, a po chwili udręczony lament Lacy. „Co jsem to urobil, Jenufa!”. Niedobrze. Nie mam sił znów przeżywać tej sceny. Spróbuję jeszcze raz. „Lunge da lei…”. Nie. Niby weselej, ale przecież każdy pamięta, jak się kończy Traviata. Najwyższym wysiłkiem woli próbuję przestawić się na inną estetykę. W głowie wybucha Hei mihi, Domine Gesualda. W żadnym wypadku. Nie będę rozpamiętywać swoich rozlicznych grzechów u stóp Monte Cinto. Po kilku kolejnych podejściach daję za wygraną. „Take me away!”, błaga rozpaczliwie Gerontius Elgara. Głosem Philipa Langridge’a, ale inaczej niż zwykle, jakby mój niesforny mózg wiedział lepiej, jak to zinterpretować, i tylko się podszył pod jednego z moich ulubionych śpiewaków, żeby podstępnie zrealizować swą wizję. Mam dość. Zapadam w nerwowy sen, w którym prowadzę niekończące się spory estetyczne z kolegami po fachu. Zdanie z Lema: „Jak się komu chce jęczeć, nie trzeba myśleć o gwiazdach”, tłucze mi się po głowie jak refren.

Gdzieś w połowie wędrówki zaczynam roić na jawie. Żeby urozmaicić sobie monotonię żmudnych zejść i podejść na niemal pionowych skałach, pozwalam mózgowi przeprowadzać wywiady ze słynnymi bądź obiecującymi muzykami, reżyserować opery i pisać książki, których nikt nigdy nie kupi. Pod koniec trekkingu mam już idealną, choć niemożliwą do skompletowania obsadę Lisiczki Chytruski oraz wstępny zarys rozprawy o socjologii głosu. Po przeszło dwóch tygodniach schodzę wreszcie na niziny, w całodziennej podróży autobusami i pociągami z południa na północ wyspy zahaczam o urokliwe Ajaccio i postanawiam wreszcie spełnić swoje marzenie o paghjella. Nic z tego. Wchodzę do księgarni z zamiarem kupna kilku książek o polifonii korsykańskiej, wychodzę z leksykonem najwybitniejszych śpiewaków XX wieku i ośmioma godzinami archiwaliów na plikach mp3. Mózg jest w siódmym niebie i głaszcze się z upodobaniem po jądrze półleżącym.

Pobyt w korsykańskiej komorze deprywacyjnej dowiódł, że twarda ze mnie sztuka. Gdybym była pilotem Pirxem, doktor Grotius spytałby mnie zdumiony: „Jęknął pan pierwszy raz w sto trzydziestej ósmej minucie, a drugi – w dwóchsetnej dwudziestej siódmej. Wszystkiego trzy punkty karne – i żadnych drgawek! Proszę założyć nogę na nogę. Zbadam odruchy… Jak panu się udało wysiedzieć tak długo?”

Nie mam pojęcia. A co gorsza, nie wiem, dokąd się wybrać, żeby jednak pośpiewać sobie w myślach to ukochane Un amore cusì strettu. Na Antarktydę?!

(tekst dostępny także pod linkiem: http://mwm.nfm.wroclaw.pl/articles/347-twarda-sztuka na stronie miesięcznika „Muzyka w Mieście”)

2 komentarze do “Twarda sztuka

  1. burek

    „Dziwne podróże Pani Brouckowej” . Taki tytuł proponuję na wspaniałą książkę, która koniecznie powinna powstać z tych fantastycznych artykułów!

    1. Dorota Kozińska Autor wpisu

      Bardzo ładny tytuł! A po czesku będzie jeszcze ładniej. Mam wrażenie, że mi się już na trzy książki uzbierało, ale kto to wyda? A potem kupi? Ale może warto chwycić byka za rogi, każda zachęta na wagę złota 🙂

Możliwość komentowania została wyłączona.